piątek, 13 marca 2015

#8 - "Jabłka i śniegi"



Tytuł:
„Jabłka i śniegi”

Autor:
Dariusz Tychon

Link:

Opis powieści:
Powieść osadzona jest na początku XX wieku, lata 1906-1910.
Nastoletnia Cyntia Montenegro wywodząca się z sytuowanej rodziny popełnia niewybaczalny błąd, oddaje swoje serce synowi ogrodnika, chłopcu, którego lata wcześniej uczyła czytać.
Niewinna przyjaźń zapoczątkowana w sadzie wśród jabłek, przeradza się w romans, a jego skutki stają się nieodwracalne. William zostaje postrzelony i przepędzony, a zdesperowana i zakochana kobieta pragnie go odszukać. W ten oto sposób trafia do kamienicy Hektora Rodrigeza, starszego od niej o kilkanaście lat przedsiębiorcy i muzyka.
To przypadkowe spotkanie późną jesienią niesie z sobą wiele konsekwencji. Hektor wyjawia kobiecie, że jest Hiszpanem i nigdy nie widział śniegu. Młoda dziewczyna postanawia więc pokazać mu śniegi i w ten sposób zdobyć jego serce, by jej dziecko nie przyszło na świat bękartem.
Jak wiele człowiek jest w stanie poświęcić dla dobra rodziny?
Obsesyjne miłości, zbrodnie, tajemnice przeszłości...
Błędy, porażki i chwile radości...
A pośród tego wszystkiego uczucie tak silne, że nic nie jest w stanie go zabić.

Wstęp – „Na zły początek”:
Jeśliby założyć, że człowiek jest największą zagadką wszechświata, to by znaczyło, że żywot ludzki jest równie nieodgadniony co jego kres i życie pośmiertne. Nikt z nas nie rodzi się pustą, białą stroną bez plam i skaz. Każdy posiada cechy, które odziedziczył po przodkach, talenty jakimi obdarzył go bóg i punkty pułapek oraz chwile szczęścia zaznaczone na mapie naszego życia.
Losy różnych ludzi zderzają się z sobą, przeplatają, lub tworzą dwie proste równoległe, które choć zmierzają w tym samym kierunku nigdy się nie spotkają. Tak jest dziś i tak było lata temu. Od wieków to samo… nic się nie zmienia…
Taki splot ludzkich losów, to swojego rodzaju historia, to taka opowieść o dobru, złu, wyzwaniach, słodyczy zwycięstwa, słonawym posmaku łez i goryczy porażki. Los, którym zmierza każdy z nas jest powieścią bez refleksji, bo choć nachodzą nas wątpliwości, chęci zmian i powrotów, to zazwyczaj jest już za późno… zazwyczaj to już nie czas na poprawę… to czas by zrobić rachunek sumienia i się pożegnać ze światem, pojednać z samym sobą i pogodzić z nieuchronnością ode złego.
Jeśli jednak każda historia ma swój kres, a każda opowieść kiedyś dobiega końca, to znaczy, że gdzieś musiał być początek. Z góry zakładamy, że nie ma dobrych zakończeń, choć wmawiamy samym sobie, że będzie dobrze. Nie myślimy o starości, nie rozpamiętujemy błędów, udajemy, że nie boimy się śmierci, do której zbliża nas każdy dzień życia. To wszystko znaczy, że ludzie się nie zmieniają, od wieków są tacy sami.
Tak naprawdę nie ma znaczenia czas akcji, ani jej miejsce, bo wątek przewodni zawsze jest taki sam. Sensem naszego istnienia jest szukanie sensu życia, pogoń za szczęściem i ucieczka przed uczuciem rozczarowania, zawodu, porażki. Czasami też uciekamy przed miłością, przyjaźnią, rodziną i wspomnieniami, tylko po to by po latach,  gdy przychodzi czas się żegnać wspomnieć tę ucieczkę i uświadomić sobie, że nie była warta tych wszystkich licznych poświęceń.
Można by rzecz, że życie ludzkie jest zlepkiem gatunków. Jest trochę dramatem, komedią, kryminałem, romansem i thrillerem. Jednak co zrobić ze złym zakończeniem? Czy ono zawsze oznacza, że początek był równie gorzki i bolesny? Jaka byłaby przeszłość źle kończącej się historii sprzed ponad stu lat?
Pytać można by bez końca, pytań jest, przecież zawsze tak wiele, tylko, że odpowiedzi zazwyczaj nie nadchodzą, gdy jeszcze jest na nie czas…
Jabłka i śniegi, to powieść, która nie zawsze ma określone miejsce akcji, a wszystko rozgrywa się na początku XX wieku. Wszystko jest zupełnie inne od tego co nas obecnie otacza, z wyjątkiem ludzi, bo oni są zawsze tacy sami. Tak samo jak my pragną spełniać marzenia i uciekać koszmarom. Tak samo jak my mają plany i wybierają różne z dróg by je ziścić. Jedni są pełni podłości, inni szlachetni jak łza. Jednymi kieruje zawiść i chęć zemsty, innymi misja niesienia pomocy i naprawy tego zepsutego świata.
Nagle pod koniec drogi każdy uświadamia sobie to samo, każdy bohater dochodzi do identycznego wniosku do jakiego i my moglibyśmy dojść dzisiaj, bo świat tworzą ludzie, jeśli więc ten świat jest zepsuty, to nie tylko on wymaga naprawy, a wszystko co go tworzy. Przekonajcie się sami co stworzyło świat „Jabłek i śniegów”.

Prolog  – „Rok 1909”:
Mały pokój, którego ściany pokryte były starą, wyblakłą tapetą w bladoróżowe tulipany był niemal pusty. Znajdowała się w nim tylko jedna szafa z sosnowego drewna i pojedyncze łóżko okryte białym prześcieradłem, które stało pod samym oknem. Naprzeciw łóżka bujało się krzesło na biegunach. Młoda kobieta o jasnobrązowych włosach siedziała na tym krześle, trzymała na kolanach trzyletniego chłopca, głaskała jego czarne jak smoła włosy i śpiewała bardzo smutną piosenkę. Maluszek był zasłuchany w słowa, jakby właśnie ktoś opowiadał mu najciekawszą z baśni. Co jakiś czas pociągał nosem i wycierał miejsce nad usteczkami haftowaną chusteczką trzymaną w małej, bladej dłoni.
– Spisz? – zapytała kobieta niespodziewanie i niezwykle cicho.
Chłopczyk oparł głowę o jej ramie, odchylił ją do tyłu. Miał małe oczy, zaspane, ale walczył by powieki nie opadły. Chciał wysłuchać piosenki do końca.
– Nie – odpowiedział i pokiwał główką na boki.
– Źle się czujesz? – dopytywała. – Boli cię jeszcze gardełko?
– Tloche. Dalej śpiewaj – polecił. Usadowił się wygodniej na jej kolanach, a ona otuliła go ramionami.
Cyntia śpiewała więc dalej, skoro to go uspokajało, to nie potrafiła mu tego odmówić. Żałowała, że ona nie ma niczego co potrafiłoby wyciszyć jej myśli… jej dusze i umysł. Cóż, ona była dorosła, a główną cechą dorosłości jest wiele problemów, na których rozwiązanie tracimy nadzieję z każdym dniem.
Pokój wypełniały odgłosy cichych słów piosenki o bezdomnym panu karmiącym łabędzie:
Wczoraj widziałam jak tłum gapiów gęstniał
Pomóc nie mógł już nikt
Spokojne miał rysy gdy przy nim uklękłam
Płakałam tak bliski mi był
Och dziecko gdybyś przeżyła tyle co ja
Teraz płynie niezwykłym zaprzęgiem
Do nieba wiezie go
Sześć par łabędzi
Ostatni mu oddaje hołd*
Chłopiec w końcu usnął. Kobieta przeczesała swoje brązowe włosy, zarzuciła je przy tym do tyłu, pilnując by żaden kosmyk nie przeciął jej twarzy. Położyła malucha w błękitnej piżamce w wyhaftowane misie na łóżku, okryła kołdrą. Marsel trochę się pokręcił, ułożył tak by było mu wygodnie, a potem już spał spokojnie. Śnił o lepszym świecie, choć nie miał pojęcia, że żyje na tym gorszym. Był tylko dzieckiem, niezdającym sobie sprawy z tego ile za nim i nieświadomym niczego co przed nim. Kobieta chwyciła za poduszkę, która leżała obok chłopca. Złapała ją w obie, drżące dłonie i zawisła z nią nad twarzą chłopczyka. Mała lampka rzucała cień na ścianę…
Cyntia rozpruła zaszytą poduszkę i wydobyła z niej pierzaste wnętrze, następnie rozpoczęła przepakowywanie ubrań i kosztowności z niewygodnej, ciężkiej walizki do poszwy. Wiedziała, że chłopiec jest mały, w dodatku chory i nie da rady sam iść przez niewygodne tereny. Spodziewała się, że będzie musiała go nieść większą część drogi, a z walizką byłoby to niewygodne. Materiał poszwy mogła spokojnie związać i założyć na ramie czy plecy, dlatego wybrała takie rozwiązanie. Po skończonych przygotowaniach na powrót usiadła w bujanym fotelu, powieki opadały, ale nie pozwoliła sobie na sen. Patrzyła na zegar, dochodziła godzina druga po północy. Wciąż miała nadzieje, wciąż liczyła na pojawienie się towarzysza, ale ten się spóźniał.
Pukanie do drzwi rozeszło się po całym pokoju, było niezwykle silne, wystraszyło Cyntie. Pierw ogarnął ją strach spowodowany zaskoczeniem, potem radość, że ten którego wyczekuje się zjawił, ale pukanie nie ustępowało, było zbyt intensywne i nachalne. Już wtedy… przed otwarciem drzwi, wiedziała, że to nie Martin. Nie myliła się. Do pokoju wtargnęło dwóch mężczyzn, obaj wysocy i silni. Zaraz po nich przez próg przeszedł starszy pan, grubszy i o wiele niższy od swoich współpracowników. Kobieta znała tego mężczyznę, przywitała się więc:
– Witam detektywie, czemu zawdzięczam wizytę policji o tak późnej porze? – zapytała niewinnie.
Chłopiec się przebudził, przecierał oczy dłońmi zaciśniętymi w piąstki i zastanawiał się czy to jawa, czy może jeszcze sen.
– Moją wizytę o tak późnej porze, zawdzięcza pani mężowi – udzielił odpowiedzi wąsaty, starszy pan.
Zapadła niezręczna cisza, nikt się nie śmiał i nie szeleścił niczym, nawet nie stąpał. Wszyscy byli śmiertelnie poważni i nieco zasmuceni. Tylko na twarzyczce małego chłopca pojawił się promienny uśmiech. Patrzył na wysokich panów policjantów, następnie na matkę i detektywa.
– Tata nas odnalasł! – zawołał wesolutko. Wstał z łóżka i podbiegł do mamy, pociągał za brzeg jej sukni co jakiś czas. – Mamusiu, to my już nie bawimy się z tatem w chowanego? – zapytał niezwykle uroczo. Był całkowicie nieświadomy powagi sytuacji.
Kobieta przykucnęła przy chłopczyku, zniżając się do jego poziomu. Chciała być mu równa. Zmusiła samą siebie do uśmiechu i dobrego słowa.
– Już nie, tata wygrał, odnalazł nas. – Gdy to mówiła poczuła łzy stojące w jej oczach. Spojrzała jeszcze z nadzieją na detektywa.
– Proszę mi wierzyć, proszę pani, gdybym mógł postąpić inaczej, nie wahałbym się ani chwili, ale nie mogę. Pani mąż postawił mnie pod ścianą. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni swoich spodni skrojonych na miarę. Wyjął z nich kartkę złożona na cztery, rozłożył ją jednym wstrząśnięciem. – Tu ma pani nakaz poszukiwań, opuściła pani dom małżeński, to bezprawne postępowanie. Jutro szukałyby panią i dziecko wszystkie patrole i posterunki policji, nie tylko w tym mieście, ale całym państwie. Lepiej będzie jeśli to ja panią doprowadzę do męża, niżeli jutro miałby tego dokonać ktoś inny. Jutro zapewne przy pani boku byłby już kochanek.
– Skąd pomysł, że… – zaczęła zbulwersowana kobieta, nawet przy tym wstała.
Mężczyzna jednak tylko szepnął:
– Ciii. – I przyłożył palec do ust.
Cyntia spojrzała na niego pytająco, nie rozumiała.
– Skryjmy to milczeniem – wyjaśnił.
– Skoro pan wie…
– Ja nie wiem, ja tylko przypuszczam, droga pani. – Ponownie jej przerwał.
– Dlaczego nie powie pan o swoich przypuszczeniach Hektorowi? – zapytała.
Detektyw się zamyślił. Patrzył na trzylatka, którego kobieta trzymała za rączkę. Zerknął na jej młodą twarz, bez żadnej zmarszczki i spojrzał głęboko w oczy.
– Pani Rodrigez, zadaniem policji jest zaniżać statystyki przestępczości i zapobiegać zbrodniom, a nie je prowokować. Dalszą dyskusje uważam za zbędną, odprowadzę panią do domu. Rupert weź chłopca na ręce – polecił jednemu z policjantów.
Wysoki, muskularnie zbudowany mężczyzna bez słowa sprzeciwu pochylił się po malca. Trzymał go jedną dłonią pod paszkami, a drugą pod kolanami. Detektyw chwycił za kocyk leżący na ziemi, okrył nim gołe stopy chłopca i jego nóżki.
– Cieszysz się, że wracasz do taty? – zapytał z uśmiechem.
– Baldzo – odpowiedział chłopczyk i przeczesał swoje włosy paluszkami, był to zwyczaj, który odziedziczył po ojcu.
Detektyw spojrzał na smutną kobietę stojącą przy jego boku.
– Przynajmniej jeden pożytek wyniknie z tego pani powrotu do męża, radość pani dziecka. Panie przodem. – Wykonał gest zapraszający, by zachęcić ją do opuszczenia taniego, hotelowego pokoju.
Kamieniczka była przeogromna i wyglądała na niezwykle starą, choć odrestaurowaną. Płaskorzeźby w kształcie koron i postaci dziecięcych aniołów umiejscowione były nad każdym oknem i pod każdym parapetem. Kolumny podtrzymywały jeden z większych balkonów, a taras pokryty śniegiem prezentował się doskonale. Hektor kochał biel, która spadała z nieba, zakazał ogrodnikom odgarniania posesji przed swoją kamienicą, uważał, że śnieg nie zabija i nikomu nie stanie się krzywda z powodu, że skrzypi pod butami. Kochał biel śniegu jeszcze z jednego powodu, to Cyntia pierwsza mu go pokazała i pozwoliła zrozumieć, poczuć.
Mężczyzna stał w otoczeniu ciężkich mebli i perskich dywanów, ze szklanką w dłoni. Alkohol płynął po jego języku spokojnie niczym ocean w słoneczny dzień, by po chwili wedrzeć się do gardła jak wściekły pies pragnący wydostać się z klatki. Odłożył naczynie na komodę, wyprostował się, przeciągnął, wypiął przy tym nieco swój płaski brzuch do przodu. Przetarł oczy dwoma palcami i zerknął w mrozem skute szyby. Nie wiele mógł przez nie dojrzeć. Zapiął więc swoją koszule i narzucił na plecy brunatną kamizelkę, wyszedł do przedpokoju i zawołał służącą, która właśnie polerowała pozłacane poręczę.
– Proszę przekazać Mateo by dorzucił więcej do pieca – rzekł do kobiety odzianej w granatową suknie z białym fartuszkiem na przedzie.
– Jak sobie jaśnie pan życzy, tylko… albo…
– Spokojnie Kamilo – przerwał zakłopotanej służącej. – Czy coś się dzieje? Wiem, że jesteś tu nowa, ale powiedz. Nie krępuj się – zachęcił młodą brunetkę delikatnym uśmiechem.
– Mateo chciał dorzucić więcej do pieca, ale boi się, że braknie mu drew. Kopalnia opóźnia roboty z wydobyciem węgla.
– Rozumiem. A las? A drzewa? Są ścięte i zalegają na podwórku. – Hektor zmarszczył brwi, zawsze tak czynił gdy czegoś nie rozumiał, a bardzo nie lubił czuć zakłopotania i niewiedzy. Przywykł do tego, że na każde postawione przez niego pytanie dostaje niemalże natychmiastową odpowiedź.
– Pan będzie zły, ale…
– Mów. – Stanowczy ton i przymknięte oczy wskazywały na jego irytacje, ale rozluźnione pięści, niezaciśnięte usta i spojrzenie w ziemie sugerowały jednoznacznie zmęczenie i rezygnacje. Dwa sprzeczne uczucia, które nigdy nie powinny gościć w jednej duszy równocześnie.
– Ludzie się pochorowali, brak rąk do pracy – wyjaśniła Kamila drżącym głosem.
Hektor przemyślał sprawę bez utraty czasu. Miał gotowe rozwiązanie tego problemu. Wiedział, że musi podołać. Jego żona zniknęła wraz z ich wspólnym synem. Policja mogła ich przyprowadzić w każdej chwili. Marselowi od dwóch dni dokuczała wysoka gorączka i przeziębienie, wiedział, że gdy powróci do domu nie może marznąć, zwłaszcza, że nie wiadomo czy Cyntia zadbała o jego zdrowie i godziwe warunki.
Hektor nabrał więc powietrza do płuc, wypuścił je wzdychając.
– Niech Mateo dołoży do pieca. Niech czyni to bez obaw. Jutro sam podwinę rękawy i chwycę za siekierę jeśli zajdzie taka potrzeba. Zaangażuje też większą ilość służby do tego zadania. Jestem pewny, że mój szwagier także nie boi się ciężkiej pracy.
– Ale jak to tak by pan Martin i pan…
– Nic się nie martw. – Pokręcił prędko głową na boki. – Nawykłem do ciężkiej pracy. – Wykonał krok do przodu, zmniejszył dystans między sobą, a kobietą. Położył swoją lewą dłoń na jej ramieniu. – I połóż się, wypocznij. Wypolerujesz tę poręcz rano.
– Pańska żona…
– Moja żona w tym temacie nie ma nic do powiedzenia – rzekł stanowczo i minął kobietę. Obejrzała się za nim, z uwielbieniem w oczach.
Nie ma się co dziwić Kamili Peterwas. Hektor podobał się kobietom. Szerokie, muskularne ramiona. Większy, ale nieprzesadny zarost. Krótkie, czarne włosy. Do tego wszystkiego dochodził niezwykle męski ton i pewność niemal w każdym wypowiedzianym słowie. Kolejnymi cechami osobowości i zachowań Hektora był iście mocny krok, dobrotliwy uśmiech i nienaganne maniery.
– Panie Rodrigez! – krzyknął Florian, był kucharzem w restauracji umiejscowionej na parterze. Często odbywały się w niej huczne wesela i inne uroczystości.
– Dlaczegóż tak wrzeszczysz? – zapytał Hektor z brakiem zaciekawienia w głosie.
– Bardzo pana przepraszam za ton, ale pańska żona w asyście policji…
– Jest tu!?
– Tak, już są na schodach.
– Dziękuję za informacje. – Mężczyzna zostawił pracownika na środku korytarza, a sam udał się w kierunku schodów. Stanął na ich szczycie. – Proszę dać mi syna – rzekł twardo do mężczyzny niosącego chłopca. Na żonę tylko rzucił gniewnym spojrzeniem, po czym przytulił malca do siebie.
– Panie Rodrigez, melduje wypełnienie obowiązków służbowych, pańska żona została przeze mnie doprowadzona do…
– Przecież widzę – warknął do detektywa. Obrócił się na pięcie i skierował wraz z chłopcem na rękach do pokoju. – Jesteś przemarznięty. Nie zimno ci, mój mały? – zapytał tuż przy uchu Marsela.
– Tak tylko troszku – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
Mężczyzna wciąż niosąc syna na rękach, otworzył drzwi delikatnie nogą, gdyż wcześniej pozostawił je tylko uchylone. Minął salon, przeszedł po perskim dywanie i dotarł do dużych, dwuskrzydłowych drzwi. Rozsunął jedno skrzydło i stanął nad łóżkiem syna. Miało wysokie barierki dla bezpieczeństwa, by mały nie spadł na podłogę podczas snu. W barierce po lewej stronie było też wycięte wejście, nie tylko by ułatwić chłopcu opuszczanie posłania, ale także by któreś z dorosłych mogło usiąść na jego łóżku i utulić go do snu. Maluch z radością zatopił się w miękkiej, puszystej pierzynie.
– Czekaj, przykryję cię bardziej byś nie zmarzł i mocniej się nie pochorował. – Jak powiedział tak uczynił. Przykrył chłopca nie tylko pierzyną, ale także otulił kocem pod samą szyje. – Podobała ci się przygoda, łobuzie? – zapytał z ciepłym uśmiechem.
– Trochę tylko, bo zimno trochę też – odpowiedział pocierając zmęczone i zaspane oczko. Drugie miał już skryte pod powieką.
– Cały czas byłeś w piżamce? – podpytywał.
– Calutki.
– Nie miałeś na sobie płaszczyka, ani sweterka?
– Nic, tylko to i kocyk – odpowiedział Marsel. – Jutro też się ze mną pobawisz w chowanego?
– Tak. Jeśli tylko będziesz się dobrze czuł, to tak. Śpij już. – Hektor pochylił się nad chłopcem, musnął jego czoło swoimi drżącymi ze zdenerwowania wargami i po raz kolejny sprawdził czy maluch jest porządnie okryty. Dotknął także jego stóp by upewnić się czy nie są lodowate. Nie uznał je za wystarczająco ciepłe, dlatego śpiącemu synowi założył grube, wełniane skarpetki i ponownie okrył szczelnie pierzyną, a następnie kocykiem.
– Kocham cię tatusiu – usłyszał od pół-śpiącego trzyletniego chłopca.
Kobieta wraz z detektywem stała przed drzwiami, które prowadziły do jej małżeńskiego mieszkania. Reszta policjantów została na dole, gdzie gospodyni poczęstowała ich kanapkami na ciepło. Byli zachwyceni. Wąsaty, starszy pan spojrzał na Cyntie, nie wiedział jak postąpić. Z jednej strony bardzo nie chciał się wtrącać, z drugiej było mu jej zwyczajnie żal.
– Może wejść tam z panią? – zaproponował pytająco, choć bardzo nie lubił się mieszać w sprawy małżeńskie, zwłaszcza, że sam był kawalerem i tak naprawdę o związkach małżeńskich nie miał bladego pojęcia.
– Nie, nie trzeba – odpowiedziała niepewnie kobieta, bardzo nieprzyjemnym tonem. – Bardzo dziękuje za to, że chce mi pan pomóc – rzekła już znacznie milej.
– Dla mnie to żaden kłopot. Mogę także pomówić z mężem.
– Nie, naprawdę nie trzeba. Doceniam chęci, ale to mój problem, to ja naważyłam tego piwa.
– Podziwiam odwagę. – Detektyw uśmiechnął się ciepło.
Cyntia położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją w dół. Hektor zdawał się jakby tylko na to czekać, otworzył drzwi ostrym szarpnięciem, wychylił się na korytarz tylko głową.
– Panu już podziękujemy –zwrócił się do starszego mężczyzny. – Zapraszam – to słowo skierował do kobiety i otworzył drzwi znacznie szerzej. Wyczekiwał tuż przy futrynie aż przekroczy próg. Następnie zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.
– Potrafię zrozumieć naprawdę wiele – zaczął starając się pozbyć śladu łez z oczów. – Potrafię zrozumieć to, że chciałaś ode mnie odejść…
– W takim razie mnie uwolnij – zaproponowała.
Hektor zapobiegawczo oddalił się kilka kroków od żony i oparł o komodę stojącą w przeciwległym krańcu pokoju. Pokiwał palcem w lewo i w prawo zdradzając tym gestem swoje zdenerwowanie.
– Potrafię zrozumieć, to nie to samo co potrafię zaakceptować – wyjaśnił twardo.
Kobieta milczała. Stała sztywno jakby uczestniczyła w rozprawie i właśnie oczekiwała wyroku. Bała się tego jaki zapadnie.
– Jednak Cyntia, jaką ty jesteś matką? – zapytał z krzywym uśmiechem i niedowierzaniem w głosie. – Pominę fakt, że chciałaś pozbawić dziecko ojca, a mnie syna, ale Marsel jest chory. Widziałaś jak źle z nim było poprzedniej nocy! – uniósł się. – Jeśli nabawi się zapalenia płuc, może umrzeć. Urodził się za wcześnie, jest chorowitym dzieckiem, bo jego organizm nie wypracował poprawnego systemu odporności, a ty go jeszcze narażasz!?
– Możesz nie krzy…
Uderzenie pięści o blat komody przerwało Cyntii wypowiedź. Zatrzęsła się w przestrachu i z powodu zaskoczenia. Zamilkła widząc gniew w oczach męża.
Hektor dłuższą chwilę zbierał myśli, na skutek czego w pomieszczeniu panowała niemal grobowa cisza. Cyntia tylko niekiedy nerwowo przestępowała z nogi na nogę, a jej obcasiki stukały o drewniany parkiet.
– Nie potrafisz zrozumieć, że ty i Marsel jesteście dla mnie wszystkim co mam?
– Masz fabrykę, samochód…
– To nie ważne! To nic niewarte rzeczy! Nie zastąpią mi syna, ani żony. Jaki był powód ucieczki? Kaprys? – dopytywał.
– Kto ci powiedział? Kto cię zbudził? – Patrzyła na niego zmartwionym wzrokiem.
– A czy to ważne?
– Zadajesz pytania i żądasz odpowiedzi, dlaczego sam nie stosujesz się do reguł własnej gry!? – zadała pytanie krzycząc tak, że jej głos odbił się od ścian pokrytych ciemnym, zielonym kolorem. Hektor jednak milczał, nawet nie ruszył się z miejsca. – Zadałam pytanie, kto ci powiedział, o tym, że wyszłam, i że wzięłam Marsela!? – Cyntia nie spuszczała z tonu.
Hektor zrobił krok do przodu, następnie kolejny i tak w bardzo wolnym tempie zbliżał się do swojej żony.
– Stój! – rozkazała. – Nie podchodź! – Cofnęła się nerwowo, wpadła plecami na szafę wolnostojącą, następnie na ścianę tuż przy oknie. – Hektor, prosiłam byś się nie zbliżał. – Niespodziewanie łzy stanęły w jej oczach.
Mężczyzna przystanął.
– Nie, najdroższa, ty nie prosiłaś, ty rozkazałaś. Na dodatek uczyniłaś to krzycząc. Nie zamierzam tolerować takiego tonu u mojej żony – uprzedził.
– Powiedz, proszę kto ci powiedział o tym, że opuściłam dom?
– Martin – wyjawił. Kobieta była zdziwiona, wręcz zszokowana. – Tak, dobrze słyszysz. Twój brat. Nawet twoja rodzina jest po mojej stronie. Nie masz tutaj już ani jednego sprzymierzeńca.
Cyntii łza potoczyła się po policzku. Zdrada najbliższego… zdrada rodziny bolała najbardziej.
– Wiesz co ludzie mówią za plecami? Że wymykasz się potajemnie do kochanka. Głoszą różne spekulacje, mam w nie wierzyć?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.
– Chcesz bym w nie uwierzył?
– Zrób jak uważasz. – Patrzyła się na dywan, wzrok miała w niego dosłownie wbity, a głowę lekko skierowaną w lewo.
– Ja sądzę, że to była tylko taka demonstracja z twojej strony. Coś ci się nie spodobało i postanowiłaś dać mi nauczkę.. Pokazać na ile cię stać i do czego jesteś zdolna. Przykro tylko, że byłaś w stanie posłużyć się do tego celu naszym synem.
– A gdyby nie był nasz? – zapytała spoglądając mu w twarz.
– Co p… p… po…powiedziałaś? – zająknął się, choć nie miał tego w zwyczaju.
– Gdyby Marsel nie był twoim synem? – zapytała wprost.
– Nigdy bym w to nie uwierzył i teraz także w to nie wierzę. Mówisz tak tylko by mnie zabolało. Jesteś w tej chwili bezduszna.
– Bo chcę ci zadać ból.
– Nie, Cyntio. Zapewne masz więcej powodów niż palców u rąk by mnie krzywdzić. Jednak czy masz choć jeden powód by krzywdzić Marsela?
Dziewczyna pokręciła głową na boki.
– Jak ty nic nie rozumiesz – powiedziała jakby do siebie. – A jakby plotki były prawdą? Co jeśli miałabym kochanka, a Marsel nie byłby twym dzieckiem?
Hektor uśmiechnął się pod nosem, zmarszczył brwi, następnie wystrzelił je w górę, w kierunku swoich gęstych, choć krótkich włosów.
– Nie musisz wymyślać takich głupot, i tak cię nie odeślę. Nie patrz się tak. Po twoim poczynaniu, powinienem to zrobić, ale darze zbyt wielkim szacunkiem twą matkę i mam poszanowanie dla pamięci o twym ojcu, dlatego zostaniesz przy mnie i nie będę zawierzał tym brednią. Po odesłaniu byłabyś nikim, nic niewartą, puszczalską suką, której nie zechciał nawet mąż. Nie chcesz takiego życia i ja dla ciebie nie chcę takiego życia. Nie taką matkę ma mieć mój syn.
– A gdyby nie był twój? Gdyby kochanek był prawdą? – naciskała.
Hektor pokonał dystans jaki dzielił go od żony.
– W życiu nie uwierzę, że Marsel nie jest moim dzieckiem – rzucił kobiecie prosto w twarz. – Sprawę twego kochanka pozostawiam tematem otwartym między nami, jednak wybacz, dzisiejszej nocy nie mam już ochoty na żadną rozmowę z tobą, choćby najmniejszą. – Chwycił za karafkę stojącą na komodzie obok kobiety. Odkorkował ją. Odstawił kryształowy korek na komodę, a sam wyszedł trzaskając drzwiami. Był już na schodach gdy postanowił zawrócić.
Jego żona nadal stała w tym samym miejscu w jakim się znajdowała gdy wychodził. Spojrzał na nią, uśmiechnął się krzywo.
– Liczę na to, że kiedy powrócę do izby, to nadal w niej będziesz. Najlepiej już w łóżku. – Podszedł, chwycił w dwa palce jej podbródek i zmusił by spojrzała mu w twarz. – Ze względu na twoje zachowanie w ostatnim czasie, prosiłbym cię byś nie opuszczała nazbyt często naszego pokoju, a o każdym wyjściu, nawet tym do ogrodu mam być przez ciebie informowany i wyrazić na nie zgodę. Bez mojego pozwolenia, nie chcę cię widzieć choćby krok za progiem drzwi wejściowych. Rozumiemy się, najdroższa?
Cyntia milczała, chwycił więc drugą dłonią za jej ramie i mocniej zacisnął na nim swoje palce.
– Hektor, puść – zawołała.
W efekcie mężczyzna ścisnął jeszcze mocniej.
– Hektor, proszę.
Włożył jeszcze większy nacisk na swoje palce.
– Zostaną siniaki…. – Poczuła taki ból, że kolana się pod nią ugięły.
– Nie usłyszałem jeszcze odpowiedzi na pytanie – wyjaśnił statecznie, w wielkim opanowaniu.
– Zrozumiałam – udzieliła mu odpowiedzi. Łzy potoczyły się po jej policzku. Scałował jedną z nich.
– Bardzo nie lubię gdy płaczesz – wyjawił ze znaczną dozą smutku w głosie i opuścił pokój.
Cyntia przywarła plecami do lodowatej ściany, osunęła się po niej aż w końcu jej pupa dotknęła zimnego parkietu. Podkuliła kolana pod brodę i zapłakała.
Hektor w tym czasie zmierzał schodami w dół. Minął jednego z służących, tego który zajmował się ogrodem i drobnymi pracami naprawczymi.
– Paul,  mam prośbę – rzekł i odwrócił się w stronę brodatego mężczyzny odzianego w robocze, choć czyste i ładne ubranie.
– Słucham pana. – Paul był skupiony na słowach szefa.
– Obserwuj dyskretnie pokój mojej rodziny, dopóki nie powrócę. Prosiłbym też o to by ta prośba została między nami.
– Jak tylko pan życzy. – Brunet ukłonił się delikatnie, następnie odwrócił plecami do Hektora i skierował swoje kroki pod drzwi mieszkania państwa Rodrigez.

* Piosenka Edyty Bartosiewicz – Dziecko

Link:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz