Tytuł:
„Jabłka i
śniegi”
Autor:
Dariusz
Tychon
Link:
Opis powieści:
Powieść
osadzona jest na początku XX wieku, lata 1906-1910.
Nastoletnia
Cyntia Montenegro wywodząca się z sytuowanej rodziny popełnia niewybaczalny
błąd, oddaje swoje serce synowi ogrodnika, chłopcu, którego lata wcześniej
uczyła czytać.
Niewinna
przyjaźń zapoczątkowana w sadzie wśród jabłek, przeradza się w romans, a jego
skutki stają się nieodwracalne. William zostaje postrzelony i przepędzony, a
zdesperowana i zakochana kobieta pragnie go odszukać. W ten oto sposób trafia
do kamienicy Hektora Rodrigeza, starszego od niej o kilkanaście lat
przedsiębiorcy i muzyka.
To
przypadkowe spotkanie późną jesienią niesie z sobą wiele konsekwencji. Hektor
wyjawia kobiecie, że jest Hiszpanem i nigdy nie widział śniegu. Młoda
dziewczyna postanawia więc pokazać mu śniegi i w ten sposób zdobyć jego serce,
by jej dziecko nie przyszło na świat bękartem.
Jak wiele
człowiek jest w stanie poświęcić dla dobra rodziny?
Obsesyjne
miłości, zbrodnie, tajemnice przeszłości...
Błędy,
porażki i chwile radości...
A pośród tego
wszystkiego uczucie tak silne, że nic nie jest w stanie go zabić.
Wstęp – „Na zły początek”:
Jeśliby
założyć, że człowiek jest największą zagadką wszechświata, to by znaczyło, że
żywot ludzki jest równie nieodgadniony co jego kres i życie pośmiertne. Nikt z
nas nie rodzi się pustą, białą stroną bez plam i skaz. Każdy posiada cechy,
które odziedziczył po przodkach, talenty jakimi obdarzył go bóg i punkty
pułapek oraz chwile szczęścia zaznaczone na mapie naszego życia.
Losy różnych
ludzi zderzają się z sobą, przeplatają, lub tworzą dwie proste równoległe,
które choć zmierzają w tym samym kierunku nigdy się nie spotkają. Tak jest dziś
i tak było lata temu. Od wieków to samo… nic się nie zmienia…
Taki splot
ludzkich losów, to swojego rodzaju historia, to taka opowieść o dobru, złu,
wyzwaniach, słodyczy zwycięstwa, słonawym posmaku łez i goryczy porażki. Los,
którym zmierza każdy z nas jest powieścią bez refleksji, bo choć nachodzą nas
wątpliwości, chęci zmian i powrotów, to zazwyczaj jest już za późno… zazwyczaj
to już nie czas na poprawę… to czas by zrobić rachunek sumienia i się pożegnać
ze światem, pojednać z samym sobą i pogodzić z nieuchronnością ode złego.
Jeśli jednak
każda historia ma swój kres, a każda opowieść kiedyś dobiega końca, to znaczy,
że gdzieś musiał być początek. Z góry zakładamy, że nie ma dobrych zakończeń,
choć wmawiamy samym sobie, że będzie dobrze. Nie myślimy o starości, nie
rozpamiętujemy błędów, udajemy, że nie boimy się śmierci, do której zbliża nas
każdy dzień życia. To wszystko znaczy, że ludzie się nie zmieniają, od wieków
są tacy sami.
Tak naprawdę
nie ma znaczenia czas akcji, ani jej miejsce, bo wątek przewodni zawsze jest
taki sam. Sensem naszego istnienia jest szukanie sensu życia, pogoń za
szczęściem i ucieczka przed uczuciem rozczarowania, zawodu, porażki. Czasami
też uciekamy przed miłością, przyjaźnią, rodziną i wspomnieniami, tylko po to
by po latach, gdy przychodzi czas się
żegnać wspomnieć tę ucieczkę i uświadomić sobie, że nie była warta tych
wszystkich licznych poświęceń.
Można by
rzecz, że życie ludzkie jest zlepkiem gatunków. Jest trochę dramatem, komedią,
kryminałem, romansem i thrillerem. Jednak co zrobić ze złym zakończeniem? Czy
ono zawsze oznacza, że początek był równie gorzki i bolesny? Jaka byłaby
przeszłość źle kończącej się historii sprzed ponad stu lat?
Pytać można
by bez końca, pytań jest, przecież zawsze tak wiele, tylko, że odpowiedzi
zazwyczaj nie nadchodzą, gdy jeszcze jest na nie czas…
Jabłka i
śniegi, to powieść, która nie zawsze ma określone miejsce akcji, a wszystko
rozgrywa się na początku XX wieku. Wszystko jest zupełnie inne od tego co nas
obecnie otacza, z wyjątkiem ludzi, bo oni są zawsze tacy sami. Tak samo jak my
pragną spełniać marzenia i uciekać koszmarom. Tak samo jak my mają plany i
wybierają różne z dróg by je ziścić. Jedni są pełni podłości, inni szlachetni
jak łza. Jednymi kieruje zawiść i chęć zemsty, innymi misja niesienia pomocy i
naprawy tego zepsutego świata.
Nagle pod
koniec drogi każdy uświadamia sobie to samo, każdy bohater dochodzi do
identycznego wniosku do jakiego i my moglibyśmy dojść dzisiaj, bo świat tworzą
ludzie, jeśli więc ten świat jest zepsuty, to nie tylko on wymaga naprawy, a
wszystko co go tworzy. Przekonajcie się sami co stworzyło świat „Jabłek i
śniegów”.
Prolog – „Rok 1909”:
Mały pokój,
którego ściany pokryte były starą, wyblakłą tapetą w bladoróżowe tulipany był
niemal pusty. Znajdowała się w nim tylko jedna szafa z sosnowego drewna i
pojedyncze łóżko okryte białym prześcieradłem, które stało pod samym oknem.
Naprzeciw łóżka bujało się krzesło na biegunach. Młoda kobieta o jasnobrązowych
włosach siedziała na tym krześle, trzymała na kolanach trzyletniego chłopca,
głaskała jego czarne jak smoła włosy i śpiewała bardzo smutną piosenkę.
Maluszek był zasłuchany w słowa, jakby właśnie ktoś opowiadał mu najciekawszą z
baśni. Co jakiś czas pociągał nosem i wycierał miejsce nad usteczkami haftowaną
chusteczką trzymaną w małej, bladej dłoni.
– Spisz? –
zapytała kobieta niespodziewanie i niezwykle cicho.
Chłopczyk oparł
głowę o jej ramie, odchylił ją do tyłu. Miał małe oczy, zaspane, ale walczył by
powieki nie opadły. Chciał wysłuchać piosenki do końca.
– Nie –
odpowiedział i pokiwał główką na boki.
– Źle się
czujesz? – dopytywała. – Boli cię jeszcze gardełko?
– Tloche.
Dalej śpiewaj – polecił. Usadowił się wygodniej na jej kolanach, a ona otuliła
go ramionami.
Cyntia
śpiewała więc dalej, skoro to go uspokajało, to nie potrafiła mu tego odmówić.
Żałowała, że ona nie ma niczego co potrafiłoby wyciszyć jej myśli… jej dusze i
umysł. Cóż, ona była dorosła, a główną cechą dorosłości jest wiele problemów,
na których rozwiązanie tracimy nadzieję z każdym dniem.
Pokój
wypełniały odgłosy cichych słów piosenki o bezdomnym panu karmiącym łabędzie:
Wczoraj widziałam jak tłum gapiów gęstniał
Pomóc nie mógł już nikt
Spokojne miał rysy gdy przy nim uklękłam
Płakałam tak bliski mi był
Och dziecko gdybyś przeżyła tyle co ja
Teraz płynie niezwykłym zaprzęgiem
Do nieba wiezie go
Sześć par łabędzi
Ostatni mu oddaje hołd*
Chłopiec w
końcu usnął. Kobieta przeczesała swoje brązowe włosy, zarzuciła je przy tym do
tyłu, pilnując by żaden kosmyk nie przeciął jej twarzy. Położyła malucha w
błękitnej piżamce w wyhaftowane misie na łóżku, okryła kołdrą. Marsel trochę
się pokręcił, ułożył tak by było mu wygodnie, a potem już spał spokojnie. Śnił
o lepszym świecie, choć nie miał pojęcia, że żyje na tym gorszym. Był tylko
dzieckiem, niezdającym sobie sprawy z tego ile za nim i nieświadomym niczego co
przed nim. Kobieta chwyciła za poduszkę, która leżała obok chłopca. Złapała ją
w obie, drżące dłonie i zawisła z nią nad twarzą chłopczyka. Mała lampka
rzucała cień na ścianę…
Cyntia
rozpruła zaszytą poduszkę i wydobyła z niej pierzaste wnętrze, następnie
rozpoczęła przepakowywanie ubrań i kosztowności z niewygodnej, ciężkiej walizki
do poszwy. Wiedziała, że chłopiec jest mały, w dodatku chory i nie da rady sam
iść przez niewygodne tereny. Spodziewała się, że będzie musiała go nieść
większą część drogi, a z walizką byłoby to niewygodne. Materiał poszwy mogła
spokojnie związać i założyć na ramie czy plecy, dlatego wybrała takie
rozwiązanie. Po skończonych przygotowaniach na powrót usiadła w bujanym fotelu,
powieki opadały, ale nie pozwoliła sobie na sen. Patrzyła na zegar, dochodziła
godzina druga po północy. Wciąż miała nadzieje, wciąż liczyła na pojawienie się
towarzysza, ale ten się spóźniał.
Pukanie do
drzwi rozeszło się po całym pokoju, było niezwykle silne, wystraszyło Cyntie.
Pierw ogarnął ją strach spowodowany zaskoczeniem, potem radość, że ten którego
wyczekuje się zjawił, ale pukanie nie ustępowało, było zbyt intensywne i
nachalne. Już wtedy… przed otwarciem drzwi, wiedziała, że to nie Martin. Nie
myliła się. Do pokoju wtargnęło dwóch mężczyzn, obaj wysocy i silni. Zaraz po
nich przez próg przeszedł starszy pan, grubszy i o wiele niższy od swoich
współpracowników. Kobieta znała tego mężczyznę, przywitała się więc:
– Witam
detektywie, czemu zawdzięczam wizytę policji o tak późnej porze? – zapytała
niewinnie.
Chłopiec się
przebudził, przecierał oczy dłońmi zaciśniętymi w piąstki i zastanawiał się czy
to jawa, czy może jeszcze sen.
– Moją wizytę
o tak późnej porze, zawdzięcza pani mężowi – udzielił odpowiedzi wąsaty,
starszy pan.
Zapadła
niezręczna cisza, nikt się nie śmiał i nie szeleścił niczym, nawet nie stąpał.
Wszyscy byli śmiertelnie poważni i nieco zasmuceni. Tylko na twarzyczce małego
chłopca pojawił się promienny uśmiech. Patrzył na wysokich panów policjantów,
następnie na matkę i detektywa.
– Tata nas
odnalasł! – zawołał wesolutko. Wstał z łóżka i podbiegł do mamy, pociągał za
brzeg jej sukni co jakiś czas. – Mamusiu, to my już nie bawimy się z tatem w
chowanego? – zapytał niezwykle uroczo. Był całkowicie nieświadomy powagi
sytuacji.
Kobieta
przykucnęła przy chłopczyku, zniżając się do jego poziomu. Chciała być mu
równa. Zmusiła samą siebie do uśmiechu i dobrego słowa.
– Już nie,
tata wygrał, odnalazł nas. – Gdy to mówiła poczuła łzy stojące w jej oczach.
Spojrzała jeszcze z nadzieją na detektywa.
– Proszę mi
wierzyć, proszę pani, gdybym mógł postąpić inaczej, nie wahałbym się ani
chwili, ale nie mogę. Pani mąż postawił mnie pod ścianą. – Mężczyzna sięgnął do
kieszeni swoich spodni skrojonych na miarę. Wyjął z nich kartkę złożona na
cztery, rozłożył ją jednym wstrząśnięciem. – Tu ma pani nakaz poszukiwań,
opuściła pani dom małżeński, to bezprawne postępowanie. Jutro szukałyby panią i
dziecko wszystkie patrole i posterunki policji, nie tylko w tym mieście, ale
całym państwie. Lepiej będzie jeśli to ja panią doprowadzę do męża, niżeli jutro
miałby tego dokonać ktoś inny. Jutro zapewne przy pani boku byłby już kochanek.
– Skąd
pomysł, że… – zaczęła zbulwersowana kobieta, nawet przy tym wstała.
Mężczyzna
jednak tylko szepnął:
– Ciii. – I
przyłożył palec do ust.
Cyntia
spojrzała na niego pytająco, nie rozumiała.
– Skryjmy to
milczeniem – wyjaśnił.
– Skoro pan
wie…
– Ja nie
wiem, ja tylko przypuszczam, droga pani. – Ponownie jej przerwał.
– Dlaczego
nie powie pan o swoich przypuszczeniach Hektorowi? – zapytała.
Detektyw się
zamyślił. Patrzył na trzylatka, którego kobieta trzymała za rączkę. Zerknął na
jej młodą twarz, bez żadnej zmarszczki i spojrzał głęboko w oczy.
– Pani
Rodrigez, zadaniem policji jest zaniżać statystyki przestępczości i zapobiegać
zbrodniom, a nie je prowokować. Dalszą dyskusje uważam za zbędną, odprowadzę
panią do domu. Rupert weź chłopca na ręce – polecił jednemu z policjantów.
Wysoki,
muskularnie zbudowany mężczyzna bez słowa sprzeciwu pochylił się po malca.
Trzymał go jedną dłonią pod paszkami, a drugą pod kolanami. Detektyw chwycił za
kocyk leżący na ziemi, okrył nim gołe stopy chłopca i jego nóżki.
– Cieszysz
się, że wracasz do taty? – zapytał z uśmiechem.
– Baldzo –
odpowiedział chłopczyk i przeczesał swoje włosy paluszkami, był to zwyczaj,
który odziedziczył po ojcu.
Detektyw
spojrzał na smutną kobietę stojącą przy jego boku.
–
Przynajmniej jeden pożytek wyniknie z tego pani powrotu do męża, radość pani
dziecka. Panie przodem. – Wykonał gest zapraszający, by zachęcić ją do
opuszczenia taniego, hotelowego pokoju.
Kamieniczka
była przeogromna i wyglądała na niezwykle starą, choć odrestaurowaną.
Płaskorzeźby w kształcie koron i postaci dziecięcych aniołów umiejscowione były
nad każdym oknem i pod każdym parapetem. Kolumny podtrzymywały jeden z
większych balkonów, a taras pokryty śniegiem prezentował się doskonale. Hektor
kochał biel, która spadała z nieba, zakazał ogrodnikom odgarniania posesji
przed swoją kamienicą, uważał, że śnieg nie zabija i nikomu nie stanie się
krzywda z powodu, że skrzypi pod butami. Kochał biel śniegu jeszcze z jednego
powodu, to Cyntia pierwsza mu go pokazała i pozwoliła zrozumieć, poczuć.
Mężczyzna
stał w otoczeniu ciężkich mebli i perskich dywanów, ze szklanką w dłoni.
Alkohol płynął po jego języku spokojnie niczym ocean w słoneczny dzień, by po
chwili wedrzeć się do gardła jak wściekły pies pragnący wydostać się z klatki.
Odłożył naczynie na komodę, wyprostował się, przeciągnął, wypiął przy tym nieco
swój płaski brzuch do przodu. Przetarł oczy dwoma palcami i zerknął w mrozem
skute szyby. Nie wiele mógł przez nie dojrzeć. Zapiął więc swoją koszule i
narzucił na plecy brunatną kamizelkę, wyszedł do przedpokoju i zawołał służącą,
która właśnie polerowała pozłacane poręczę.
– Proszę
przekazać Mateo by dorzucił więcej do pieca – rzekł do kobiety odzianej w
granatową suknie z białym fartuszkiem na przedzie.
– Jak sobie
jaśnie pan życzy, tylko… albo…
– Spokojnie
Kamilo – przerwał zakłopotanej służącej. – Czy coś się dzieje? Wiem, że jesteś
tu nowa, ale powiedz. Nie krępuj się – zachęcił młodą brunetkę delikatnym
uśmiechem.
– Mateo
chciał dorzucić więcej do pieca, ale boi się, że braknie mu drew. Kopalnia
opóźnia roboty z wydobyciem węgla.
– Rozumiem. A
las? A drzewa? Są ścięte i zalegają na podwórku. – Hektor zmarszczył brwi,
zawsze tak czynił gdy czegoś nie rozumiał, a bardzo nie lubił czuć zakłopotania
i niewiedzy. Przywykł do tego, że na każde postawione przez niego pytanie
dostaje niemalże natychmiastową odpowiedź.
– Pan będzie
zły, ale…
– Mów. –
Stanowczy ton i przymknięte oczy wskazywały na jego irytacje, ale rozluźnione
pięści, niezaciśnięte usta i spojrzenie w ziemie sugerowały jednoznacznie
zmęczenie i rezygnacje. Dwa sprzeczne uczucia, które nigdy nie powinny gościć w
jednej duszy równocześnie.
– Ludzie się
pochorowali, brak rąk do pracy – wyjaśniła Kamila drżącym głosem.
Hektor
przemyślał sprawę bez utraty czasu. Miał gotowe rozwiązanie tego problemu.
Wiedział, że musi podołać. Jego żona zniknęła wraz z ich wspólnym synem.
Policja mogła ich przyprowadzić w każdej chwili. Marselowi od dwóch dni
dokuczała wysoka gorączka i przeziębienie, wiedział, że gdy powróci do domu nie
może marznąć, zwłaszcza, że nie wiadomo czy Cyntia zadbała o jego zdrowie i
godziwe warunki.
Hektor nabrał
więc powietrza do płuc, wypuścił je wzdychając.
– Niech Mateo
dołoży do pieca. Niech czyni to bez obaw. Jutro sam podwinę rękawy i chwycę za
siekierę jeśli zajdzie taka potrzeba. Zaangażuje też większą ilość służby do
tego zadania. Jestem pewny, że mój szwagier także nie boi się ciężkiej pracy.
– Ale jak to
tak by pan Martin i pan…
– Nic się nie
martw. – Pokręcił prędko głową na boki. – Nawykłem do ciężkiej pracy. – Wykonał
krok do przodu, zmniejszył dystans między sobą, a kobietą. Położył swoją lewą
dłoń na jej ramieniu. – I połóż się, wypocznij. Wypolerujesz tę poręcz rano.
– Pańska
żona…
– Moja żona w
tym temacie nie ma nic do powiedzenia – rzekł stanowczo i minął kobietę.
Obejrzała się za nim, z uwielbieniem w oczach.
Nie ma się co
dziwić Kamili Peterwas. Hektor podobał się kobietom. Szerokie, muskularne
ramiona. Większy, ale nieprzesadny zarost. Krótkie, czarne włosy. Do tego
wszystkiego dochodził niezwykle męski ton i pewność niemal w każdym
wypowiedzianym słowie. Kolejnymi cechami osobowości i zachowań Hektora był
iście mocny krok, dobrotliwy uśmiech i nienaganne maniery.
– Panie
Rodrigez! – krzyknął Florian, był kucharzem w restauracji umiejscowionej na
parterze. Często odbywały się w niej huczne wesela i inne uroczystości.
– Dlaczegóż
tak wrzeszczysz? – zapytał Hektor z brakiem zaciekawienia w głosie.
– Bardzo pana
przepraszam za ton, ale pańska żona w asyście policji…
– Jest tu!?
– Tak, już są
na schodach.
– Dziękuję za
informacje. – Mężczyzna zostawił pracownika na środku korytarza, a sam udał się
w kierunku schodów. Stanął na ich szczycie. – Proszę dać mi syna – rzekł twardo
do mężczyzny niosącego chłopca. Na żonę tylko rzucił gniewnym spojrzeniem, po
czym przytulił malca do siebie.
– Panie
Rodrigez, melduje wypełnienie obowiązków służbowych, pańska żona została przeze
mnie doprowadzona do…
– Przecież
widzę – warknął do detektywa. Obrócił się na pięcie i skierował wraz z chłopcem
na rękach do pokoju. – Jesteś przemarznięty. Nie zimno ci, mój mały? – zapytał
tuż przy uchu Marsela.
– Tak tylko
troszku – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
Mężczyzna
wciąż niosąc syna na rękach, otworzył drzwi delikatnie nogą, gdyż wcześniej
pozostawił je tylko uchylone. Minął salon, przeszedł po perskim dywanie i
dotarł do dużych, dwuskrzydłowych drzwi. Rozsunął jedno skrzydło i stanął nad
łóżkiem syna. Miało wysokie barierki dla bezpieczeństwa, by mały nie spadł na
podłogę podczas snu. W barierce po lewej stronie było też wycięte wejście, nie
tylko by ułatwić chłopcu opuszczanie posłania, ale także by któreś z dorosłych
mogło usiąść na jego łóżku i utulić go do snu. Maluch z radością zatopił się w
miękkiej, puszystej pierzynie.
– Czekaj,
przykryję cię bardziej byś nie zmarzł i mocniej się nie pochorował. – Jak
powiedział tak uczynił. Przykrył chłopca nie tylko pierzyną, ale także otulił
kocem pod samą szyje. – Podobała ci się przygoda, łobuzie? – zapytał z ciepłym
uśmiechem.
– Trochę
tylko, bo zimno trochę też – odpowiedział pocierając zmęczone i zaspane oczko.
Drugie miał już skryte pod powieką.
– Cały czas
byłeś w piżamce? – podpytywał.
– Calutki.
– Nie miałeś
na sobie płaszczyka, ani sweterka?
– Nic, tylko
to i kocyk – odpowiedział Marsel. – Jutro też się ze mną pobawisz w chowanego?
– Tak. Jeśli
tylko będziesz się dobrze czuł, to tak. Śpij już. – Hektor pochylił się nad
chłopcem, musnął jego czoło swoimi drżącymi ze zdenerwowania wargami i po raz
kolejny sprawdził czy maluch jest porządnie okryty. Dotknął także jego stóp by
upewnić się czy nie są lodowate. Nie uznał je za wystarczająco ciepłe, dlatego
śpiącemu synowi założył grube, wełniane skarpetki i ponownie okrył szczelnie
pierzyną, a następnie kocykiem.
– Kocham cię
tatusiu – usłyszał od pół-śpiącego trzyletniego chłopca.
Kobieta wraz
z detektywem stała przed drzwiami, które prowadziły do jej małżeńskiego
mieszkania. Reszta policjantów została na dole, gdzie gospodyni poczęstowała
ich kanapkami na ciepło. Byli zachwyceni. Wąsaty, starszy pan spojrzał na
Cyntie, nie wiedział jak postąpić. Z jednej strony bardzo nie chciał się
wtrącać, z drugiej było mu jej zwyczajnie żal.
– Może wejść
tam z panią? – zaproponował pytająco, choć bardzo nie lubił się mieszać w
sprawy małżeńskie, zwłaszcza, że sam był kawalerem i tak naprawdę o związkach
małżeńskich nie miał bladego pojęcia.
– Nie, nie
trzeba – odpowiedziała niepewnie kobieta, bardzo nieprzyjemnym tonem. – Bardzo
dziękuje za to, że chce mi pan pomóc – rzekła już znacznie milej.
– Dla mnie to
żaden kłopot. Mogę także pomówić z mężem.
– Nie,
naprawdę nie trzeba. Doceniam chęci, ale to mój problem, to ja naważyłam tego
piwa.
– Podziwiam
odwagę. – Detektyw uśmiechnął się ciepło.
Cyntia
położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją w dół. Hektor zdawał się jakby tylko na
to czekać, otworzył drzwi ostrym szarpnięciem, wychylił się na korytarz tylko
głową.
– Panu już
podziękujemy –zwrócił się do starszego mężczyzny. – Zapraszam – to słowo
skierował do kobiety i otworzył drzwi znacznie szerzej. Wyczekiwał tuż przy
futrynie aż przekroczy próg. Następnie zamknął drzwi i przekręcił klucz w
zamku.
– Potrafię
zrozumieć naprawdę wiele – zaczął starając się pozbyć śladu łez z oczów. –
Potrafię zrozumieć to, że chciałaś ode mnie odejść…
– W takim
razie mnie uwolnij – zaproponowała.
Hektor
zapobiegawczo oddalił się kilka kroków od żony i oparł o komodę stojącą w
przeciwległym krańcu pokoju. Pokiwał palcem w lewo i w prawo zdradzając tym
gestem swoje zdenerwowanie.
– Potrafię
zrozumieć, to nie to samo co potrafię zaakceptować – wyjaśnił twardo.
Kobieta
milczała. Stała sztywno jakby uczestniczyła w rozprawie i właśnie oczekiwała
wyroku. Bała się tego jaki zapadnie.
– Jednak
Cyntia, jaką ty jesteś matką? – zapytał z krzywym uśmiechem i niedowierzaniem w
głosie. – Pominę fakt, że chciałaś pozbawić dziecko ojca, a mnie syna, ale
Marsel jest chory. Widziałaś jak źle z nim było poprzedniej nocy! – uniósł się.
– Jeśli nabawi się zapalenia płuc, może umrzeć. Urodził się za wcześnie, jest
chorowitym dzieckiem, bo jego organizm nie wypracował poprawnego systemu
odporności, a ty go jeszcze narażasz!?
– Możesz nie
krzy…
Uderzenie
pięści o blat komody przerwało Cyntii wypowiedź. Zatrzęsła się w przestrachu i
z powodu zaskoczenia. Zamilkła widząc gniew w oczach męża.
Hektor
dłuższą chwilę zbierał myśli, na skutek czego w pomieszczeniu panowała niemal
grobowa cisza. Cyntia tylko niekiedy nerwowo przestępowała z nogi na nogę, a
jej obcasiki stukały o drewniany parkiet.
– Nie
potrafisz zrozumieć, że ty i Marsel jesteście dla mnie wszystkim co mam?
– Masz
fabrykę, samochód…
– To nie
ważne! To nic niewarte rzeczy! Nie zastąpią mi syna, ani żony. Jaki był powód
ucieczki? Kaprys? – dopytywał.
– Kto ci
powiedział? Kto cię zbudził? – Patrzyła na niego zmartwionym wzrokiem.
– A czy to
ważne?
– Zadajesz
pytania i żądasz odpowiedzi, dlaczego sam nie stosujesz się do reguł własnej
gry!? – zadała pytanie krzycząc tak, że jej głos odbił się od ścian pokrytych
ciemnym, zielonym kolorem. Hektor jednak milczał, nawet nie ruszył się z
miejsca. – Zadałam pytanie, kto ci powiedział, o tym, że wyszłam, i że wzięłam
Marsela!? – Cyntia nie spuszczała z tonu.
Hektor zrobił
krok do przodu, następnie kolejny i tak w bardzo wolnym tempie zbliżał się do
swojej żony.
– Stój! –
rozkazała. – Nie podchodź! – Cofnęła się nerwowo, wpadła plecami na szafę
wolnostojącą, następnie na ścianę tuż przy oknie. – Hektor, prosiłam byś się
nie zbliżał. – Niespodziewanie łzy stanęły w jej oczach.
Mężczyzna
przystanął.
– Nie,
najdroższa, ty nie prosiłaś, ty rozkazałaś. Na dodatek uczyniłaś to krzycząc.
Nie zamierzam tolerować takiego tonu u mojej żony – uprzedził.
– Powiedz,
proszę kto ci powiedział o tym, że opuściłam dom?
– Martin –
wyjawił. Kobieta była zdziwiona, wręcz zszokowana. – Tak, dobrze słyszysz. Twój
brat. Nawet twoja rodzina jest po mojej stronie. Nie masz tutaj już ani jednego
sprzymierzeńca.
Cyntii łza
potoczyła się po policzku. Zdrada najbliższego… zdrada rodziny bolała
najbardziej.
– Wiesz co
ludzie mówią za plecami? Że wymykasz się potajemnie do kochanka. Głoszą różne
spekulacje, mam w nie wierzyć?
– Nie wiem. –
Wzruszyła ramionami.
– Chcesz bym
w nie uwierzył?
– Zrób jak
uważasz. – Patrzyła się na dywan, wzrok miała w niego dosłownie wbity, a głowę
lekko skierowaną w lewo.
– Ja sądzę,
że to była tylko taka demonstracja z twojej strony. Coś ci się nie spodobało i
postanowiłaś dać mi nauczkę.. Pokazać na ile cię stać i do czego jesteś zdolna.
Przykro tylko, że byłaś w stanie posłużyć się do tego celu naszym synem.
– A gdyby nie
był nasz? – zapytała spoglądając mu w twarz.
– Co p… p…
po…powiedziałaś? – zająknął się, choć nie miał tego w zwyczaju.
– Gdyby
Marsel nie był twoim synem? – zapytała wprost.
– Nigdy bym w
to nie uwierzył i teraz także w to nie wierzę. Mówisz tak tylko by mnie
zabolało. Jesteś w tej chwili bezduszna.
– Bo chcę ci
zadać ból.
– Nie,
Cyntio. Zapewne masz więcej powodów niż palców u rąk by mnie krzywdzić. Jednak
czy masz choć jeden powód by krzywdzić Marsela?
Dziewczyna
pokręciła głową na boki.
– Jak ty nic
nie rozumiesz – powiedziała jakby do siebie. – A jakby plotki były prawdą? Co
jeśli miałabym kochanka, a Marsel nie byłby twym dzieckiem?
Hektor
uśmiechnął się pod nosem, zmarszczył brwi, następnie wystrzelił je w górę, w
kierunku swoich gęstych, choć krótkich włosów.
– Nie musisz
wymyślać takich głupot, i tak cię nie odeślę. Nie patrz się tak. Po twoim
poczynaniu, powinienem to zrobić, ale darze zbyt wielkim szacunkiem twą matkę i
mam poszanowanie dla pamięci o twym ojcu, dlatego zostaniesz przy mnie i nie
będę zawierzał tym brednią. Po odesłaniu byłabyś nikim, nic niewartą,
puszczalską suką, której nie zechciał nawet mąż. Nie chcesz takiego życia i ja
dla ciebie nie chcę takiego życia. Nie taką matkę ma mieć mój syn.
– A gdyby nie
był twój? Gdyby kochanek był prawdą? – naciskała.
Hektor
pokonał dystans jaki dzielił go od żony.
– W życiu nie
uwierzę, że Marsel nie jest moim dzieckiem – rzucił kobiecie prosto w twarz. –
Sprawę twego kochanka pozostawiam tematem otwartym między nami, jednak wybacz,
dzisiejszej nocy nie mam już ochoty na żadną rozmowę z tobą, choćby
najmniejszą. – Chwycił za karafkę stojącą na komodzie obok kobiety. Odkorkował
ją. Odstawił kryształowy korek na komodę, a sam wyszedł trzaskając drzwiami.
Był już na schodach gdy postanowił zawrócić.
Jego żona nadal
stała w tym samym miejscu w jakim się znajdowała gdy wychodził. Spojrzał na
nią, uśmiechnął się krzywo.
– Liczę na
to, że kiedy powrócę do izby, to nadal w niej będziesz. Najlepiej już w łóżku.
– Podszedł, chwycił w dwa palce jej podbródek i zmusił by spojrzała mu w twarz.
– Ze względu na twoje zachowanie w ostatnim czasie, prosiłbym cię byś nie
opuszczała nazbyt często naszego pokoju, a o każdym wyjściu, nawet tym do
ogrodu mam być przez ciebie informowany i wyrazić na nie zgodę. Bez mojego
pozwolenia, nie chcę cię widzieć choćby krok za progiem drzwi wejściowych.
Rozumiemy się, najdroższa?
Cyntia
milczała, chwycił więc drugą dłonią za jej ramie i mocniej zacisnął na nim
swoje palce.
– Hektor,
puść – zawołała.
W efekcie
mężczyzna ścisnął jeszcze mocniej.
– Hektor,
proszę.
Włożył
jeszcze większy nacisk na swoje palce.
– Zostaną
siniaki…. – Poczuła taki ból, że kolana się pod nią ugięły.
– Nie
usłyszałem jeszcze odpowiedzi na pytanie – wyjaśnił statecznie, w wielkim
opanowaniu.
– Zrozumiałam
– udzieliła mu odpowiedzi. Łzy potoczyły się po jej policzku. Scałował jedną z
nich.
– Bardzo nie
lubię gdy płaczesz – wyjawił ze znaczną dozą smutku w głosie i opuścił pokój.
Cyntia
przywarła plecami do lodowatej ściany, osunęła się po niej aż w końcu jej pupa
dotknęła zimnego parkietu. Podkuliła kolana pod brodę i zapłakała.
Hektor w tym
czasie zmierzał schodami w dół. Minął jednego z służących, tego który zajmował
się ogrodem i drobnymi pracami naprawczymi.
– Paul, mam prośbę – rzekł i odwrócił się w stronę
brodatego mężczyzny odzianego w robocze, choć czyste i ładne ubranie.
– Słucham
pana. – Paul był skupiony na słowach szefa.
– Obserwuj
dyskretnie pokój mojej rodziny, dopóki nie powrócę. Prosiłbym też o to by ta
prośba została między nami.
– Jak tylko
pan życzy. – Brunet ukłonił się delikatnie, następnie odwrócił plecami do
Hektora i skierował swoje kroki pod drzwi mieszkania państwa Rodrigez.
* Piosenka
Edyty Bartosiewicz – Dziecko
Link:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz