piątek, 13 marca 2015

#10 - "Sierociniec przy cmentarzu"



Tytuł:
„Sierociniec przy cmentarzuu”

Autor:
Dariusz Tychon

Link:

Opis powieści:
Powieść osadzona w latach 2007-2011
Dwójka rodzeństwa otrzymuje niecodzienną propozycje, mają zostać nauczycielami w sierocińcu dla wybitnie uzdolnionych dzieci i młodzieży. Podpisują umowę, która ma okres trwania dziesięciu lat. Nie wiadomo czy są tak szaleni, czy aż tak zdesperowani, a może tak zachłanni na oferowane im pieniądze?
Pierwszymi, którzy pojawiają się za murami jest Artur, Piotr, Kamila, Krystian i Kubuś, to już wtedy w sierocińcu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Winda towarowa, w której przed laty zginęło dziecko. Ciemne podziemne korytarze, przypominające jeden wielki labirynt i właściciel placówki - Rafał Montero, nazwany przez pierwszych wychowanków Zimnym lub Groźnym człowiekiem.
Co takiego skrywają w sobie stare mury?
Jakie tajemnice przeszłości noszą w sobie uczniowie?
Jak walczyć, kiedy nie wiadomo kto jest wrogiem?
Zaginięcia, porwania, niewyjaśnione zjawiska...
Mieli odnaleźć w tym miejscu spokój...
...odnaleźli senne koszmary, prawdziwe uczucia i sceny niczym z horroru.
Czy dadzą radę przetrwać?

Prolog – Część 1 – „Na wyspy szczęśliwe”:
Wiktor był tego typu człowiekiem, którzy w dzisiejszym świecie nie powinni istnieć, bo łatwo ich zdeptać i zmiażdżyć… nie, nie był słabeuszem. Po prostu był człowiekiem idei, wierzył w moc wybaczania, w to, że dobroć się mnoży, i że nasz świat jest warty tyle ile z niego ofiarujemy najmłodszym, tym niewinnym. Jego siostra – bliźniaczka, miała całkiem inne zdanie. Uważała, że trzeba być twardym, radzić sobie ze wszystkim samemu, i że do tego właśnie powinno się przystosowywać ludzi od najmłodszych lat, by potem się niepotrzebnie nie zawiedli na dorosłości.
Wiktor i Wiktoria choć byli bliźniakami, byli zupełnie różni od siebie, mieli inne poglądy, inne priorytety i inne zdanie na większość tematów. Łączył ich jednak zawód – oboje byli nauczycielami. Wiktor był humanistą i długoletnim kuratorem, wcześniej wolontariuszem wielu akcji społecznych. Wiktoria natomiast była typowo ścisłym umysłem, uczyła matematyki, fizyki, ekonomii i specjalizowała się w rachunku prawdopodobieństwa.
W mieście, które oboje zamieszkiwali zaczynało brakować pracy. Rodziło się coraz mniej dzieci, to doprowadziło pierw do redukcji etatów, a następnie do zamknięcia kilku szkół. Kryzys sięgał wszystkich. Nie tylko tych najbiedniejszych. Rodzeństwo składało CV i podania o pracę we wszystkich możliwych szkołach w Polsce, byli gotowi nawet na przeprowadzkę. I choć nie wyobrażali sobie mieszkać z dala od siebie tak naprawdę marzyli od odcięciu wspólnej pępowiny. Jedna oferta przekreśliła ich marzenia na najbliższy czas.
Przed drzwiami rodzeństwa zjawił się Rafał Montero. Mężczyzna w nienagannie skrojonej marynarce, w ciemnej kolorystyce. Kontrastu nadawał mu tylko fioletowy krawat i uśmiech, zupełnie niepasujący do tak żałobnych barw. Przywitał się z Wiktorem uściśnięciem dłoni i przeszedł dalej, do skromnie choć ładnie urządzonego niewielkiego salonu. Zasiadł w fotelu, odpiął zapięcie neseseru i wyjął czarną teczkę, podał ją Wiktorowi.
– Fioletowa dla pani – powiedział i nie odwracając się w tył wyciągnął lewą dłoń do góry i nieco za siebie, gdzie stała Wiktoria w szlafroku i ręczniku założonym na głowie. Właśnie była po kąpieli.
Spojrzała na mężczyznę nic nie rozumiejąc. Przejęła od niego DOKUMENTY i zasiadła na kanapie obok brata. Wzrok Rafała niemal bezwiednie pofrunął na jej dekolt, a męski duch zdobywcy żałował, że ława zasłania uda tej pięknej kobiety.
– Jak rozumiem mielibyśmy tam nauczać? – zapytał Wiktor przeglądając głownie zdjęcia, które były na samym przedzie.
– To bardzo urokliwe miejsce – odrzekł Rafał Montero. Wstał i przeszedł za kanapę spoglądając przez ramie Wiktora.
– W tle jest cmentarz.
– Proszę się nie zrażać drobnostkami, to tylko dodaje temu miejscu uroku.
– Urokliwy cmentarz, takiego określenia jeszcze nie słyszałam – wtrąciła się Wiktoria do rozmowy mężczyzn.
– A zna pani określenie urokliwy drań? – zapytał z łobuzerskim, wręcz olśniewającym uśmiechem. Sprawił, że nie mogła oderwać od niego wzroku.
– Pan jest dyrektorem tej szkoły? Jeśli tak to ja już się zdecydowałam, nie chcę wiedzieć nic więcej. – Zaciągnęła gumkę na teczkę i odłożyła ją na ławę.
– Schlebia mi pani. Oczywiście bardzo raduje mnie pani pewność w podejmowaniu decyzji, jednak jestem żonaty. – Pokazał prawą dłoń z obrączką na palcu.
Wiktor się zaśmiał. Spojrzał na minę siostry i widząc jej zmieszanie zaśmiał się jeszcze bardziej.
– To nie jest szkoła moi drodzy, to sierociniec. To miejsce dla dzieci mających szanse być kimś wielkim, osiągnąć same szczyty, niejeden ze szczytów. W państwowych szkołach, gnieżdżąc się w małych pokoikach domu dziecka, bez możliwości nauki jazdy konnej, szermierki, szachów, basenu, nie mają na to wszystko szans. Mój szef… mój teść, chce zapewnić możliwości kilkudziesięciorgu dzieciom, tym najzdolniejszym, wyróżniającym się na tle pozostałych, choć większość z nich nawet nie zdaje sobie sprawy jak wielką moc ma ich intelekt, siła fizyczna, zwinność, czy spryt. Szukamy równie wyjątkowej kadry nauczycielskiej. – Stanął naprzeciw rodzeństwa jakby właśnie przedstawiał długo opracowywaną i dopiętą na ostatni guzik prezentacje.
– Dlaczego my? – zapytał Wiktor.
– Ponieważ wy, państwo Ramirez najlepiej zrozumiecie te dzieci, bo jako dzieci sami byliście bez domu.
– Skąd pan ma takie informacje? – zapytała Wiktoria.
– Czasami nieważne jest skąd się zdobędzie przydatną wiedze, ważne, że umie się ją wykorzystać. – Uśmiechnął się i wskazał ołówkiem na jedną z kartek w dłoniach Wiktora. – To stanowisko dyrektora, to pensja, to pańska pensja i pańskie stanowisko. Jeśli się zdecydujecie, proszę jutro o siódmej być spakowani i czekać przed blokiem. Szofer po państwa przyjedzie.
– Chwileczkę! – zatrzymała mężczyznę kobieta. – Nie zostawi pan nawet wizytówki.
Rafał zapiął neseser.
– Nie, uważam to za zbyteczne. To tajny projekt, te dzieci… jeśli ktoś dowie się ile potrafią i ile są warte będzie chciał je wykorzystać do złych celów. Naszym zadaniem jest je wykształcić, chronić i nauczyć korzystać z daru jaki otrzymali od jakże niesprawiedliwego losu. Do widzenia państwu. – Skinął głową i wyszedł. Nie oczekiwał, że ktoś odprowadzi go do drzwi.
Wiktor był już zdecydowany. Od zawsze chciał pomagać, bo zdawał sobie sprawę, że gdyby nie dobrzy ludzie, których spotkał na swojej drodze, nie byłby tym kim teraz jest.
– Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam pomoc tym dzieciakom.
– I zostawisz mnie samą!? – naskoczyła na niego.
– Możesz jechać ze mną. Masz stanowisko wicedyrektora, dziesięć razy wyższą pensje niż…
– Nie wrócę do przeszłości! Nie po to tyle lat staram się zapomnieć o widoku biednych opuszczonych dzieci by teraz na nie patrzeć latami! – wrzasnęła, wkroczyła do łazienki i trzasnęła drzwiami.
Wiktor dalej siedział na kanapie i przeglądał zdjęcia przyszłych wychowanków.
– Artur i Piotr Sykiel – przeczytał na głos napis pod wydrukowanym zdjęciem. – Bracia, 15 i 11 lat. Historia dzieciństwa: utajniona.
Wiktor nieco się zmartwił, postanowił przejść dalej, do kolejnego zdjęcia.
– Sandra Smith, 15 lat, matka nie żyje, ojciec ma nakaz zbliżania, ma młodszego brata, brak innej rodziny. No tu przynajmniej coś napisali. – Uśmiechnął się delikatnie i odłożył teczkę na ławę. Przeszedł za wyspę kuchenną i nalał sobie wody gazowanej do szklanki.
Wiktoria wyszła z łazienki już ubrana w piżamę, zerknęła na zdjęcie rodzeństwa Sykiel.
– Ładni chłopcy – stwierdziła. – Dlaczego nie mają domu?
– Przy nich akurat nie napisali.
– Ciekawe dlaczego? Artur i Piotr. Który to Artur?
– Chyba ten starszy – odpowiedział siadając obok. Podał siostrze szklankę prosto w dłoń. – Zdecydowałaś się?
– Nie mam złudzeń, nie mam wyjścia. Nie znajdę innej pracy, a kuroniówka w końcu się skończy. Poza tym miałabym przepuścić bycie wice? W życiu. – Zrobiła kilka sporych łyków. – Ilu jest tych gówniarzy?
– Dzieci. Chyba koło trzydziestu, może dwudziestu. Nie liczyłem. Zastanawiające, że oni są w różnym wieku, jak chcą dostosować do nich system nauczania?
– To już nie nasza sprawa.
– Chyba jako dyrektorów nasza.
– Będziemy robić co nam każą. Za taką pensje, nie będę z nimi dyskutowała.
– Jest jeszcze jeden haczyk. Umowa podpisywana na dziesięć lat. Nie mamy prawa wyjechać poza miasteczko, przez dziesięć lat jesteśmy skazani na widoki lasu, cmentarzu i niewielkiej plaży, oraz kilku jezior i stawów. Zero żywej duszy wokoło.
– To przeoczyłam – przyznała. – Myślisz, że brama jest pod napięciem?
– Nie wiem, ale ten budynek wygląda gorzej niż więzienie.
– Może tylko z zewnątrz. Nie ma co się zrażać. Zawsze widzisz negatywne strony.
– Przypominam, że to ty byłaś z początku na nie.
– Bo praca z normalną młodzieżą dała mi w kość, a co dopiero z trudną młodzieżą. Poza tym po pracy w szkole wracałam do domu i mogłam mieć w dupie co się dzieje, a tam będziemy dwadzieścia cztery godziny na dobę z tymi gówniarzami. Wiesz jakie to użeranie się.
– Przesadzasz, to tylko dzieci.
– Ciekawe ilu z nich chowa nóż za skarpetką. Chcesz kolacje? – zapytała wstając i przybierając się do krojenia pomidora.
– Tak, tak, jasne. Przejrzę to później. – Zebrał DOKUMENTY do kupy i wsadził z powrotem do czarnej teczki.
Wiktor przejrzał dokumenty niezwykle skrupulatnie. Wiktoria sobie darowała zbędny trud, uznała, że na pewno wszystkiego i tak im nie powiedzieli. Nim kierował czysty altruizm, nią chęć zysku i brak innych opcji. Pół nocy spędzili na pakowaniu najbardziej potrzebnych rzeczy i spisywaniu numerów kont, gdzie będą musieli przelewać pieniądze. Klucze zostawili sąsiadce, by podlewała kwiaty. O siódmej trzydzieści stali przed blokiem. Pojechała długa, czarna limuzyna, a jej kierowca miał ciemne jak smoła okulary przeciwsłoneczne, chociaż dzień był pochmurny. Kierowca był bardzo milczący. Wiktor kilkakrotnie starał się go zagadnąć, ale ten tylko udzielał zdawkowych odpowiedzi i skupiał się na prowadzeniu. Wiktor nie miał też co liczyć na pogawędkę z siostrą, bo ta zaczęła prowadzić dziennik, by się nie pogubić we wieku i imionach wychowanków. Znudzony tym wszystkim postanowił się zdrzemnąć. Kiedy się obudził byli już za bramą. Czekał na nich Rafał Montero, ten sam facet, który zaproponował im pracę. U jego boku stał mały chłopiec o blond włosach.
– To siostrzeniec kucharza – wyjaśnił. – Jakub, przywitaj się.
– Dzień dobry – powiedział chłopiec i wyciągnął dłoń przed siebie.
Rafał delikatnie uderzył chłopca w tył głowy.
– Starszy wyciąga rękę do młodszego – poprawił chłopca.
– Przepraszam, nie wiedziałem – odpowiedział malec.
Wiktor był przerażony tym co zobaczył. Nie sądził, że gdziekolwiek istnieją jeszcze miejsca, gdzie dzieci się tresuje i dopuszcza w stosunku do nich rękoczynów. Siostra jednak uderzyła go łokciem w żebro, aby się czasami nie wtrącał i nie niszczył ich szansy na dobry zarobek i świetlaną przyszłość. Przywitali się z małym Kubusiem, który zaraz potem pognał na plac zabaw znajdujący się za budynkiem.
– Część dzieci przyjedzie dziś, reszta za tydzień – oznajmił Rafał. – Oprowadzę was.
Cała trójka weszła do wielkiego, głównego holu. Naprzeciw nich były schody, rozwidlające się na pół piętrze na dwie strony.
– Lewa to część chłopców, prawa dziewczynek – wyjaśnił Rafał. – Na górze jest strych, na parterze jadalnia i sale lekcyjne, w głąb sale gimnastyczne. Za budynkiem jest także boisko, niejedno. Kuchnia jest w piwnicy, po lewo, pokoje służby nad nią, po prawo natomiast jest bar, jakby państwo mieli ochotę na drinka.
– Podoba mi się tutaj – powiedziała Wiktoria. – Trochę stare wnętrze i zakurzone, ale…
– Uznaliśmy, że młodzież powinna sama zadbać o jakość swojego nowego domu. W miłym i czystym otoczeniu mieszka się przyjemniej, ale nie widzimy powodu by dawać im wszystko podane na tacy. Służba jest do naszej dyspozycji, a nie do ich. – Rafał uśmiechnął się z wyższością. – To są klucze do waszych pokojów. Pokażę wam. – Podał po komplecie zarówno Wiktorii, jak i Wiktorowi.
– A reszta nauczycieli? – dopytywał mężczyzna.
– Jestem ja, jesteście wy i będzie jeszcze troje, ale oni przyjadą dopiero za dwa, może trzy tygodnie. Do tego czasu mam nadzieję, że uda nam się z pomocą dzieciaków doprowadzić to miejsce do jako takiego porządku. Zapraszam na górę. – Wskazał kierunek. – Może pierw pokaże pani pokój.
– Po prawo, tak?
– Tak, do damskiej części.
Pokój Wiktorii był urządzony w starym klimacie. Kremowe ściany, ciemne i ciężkie drewno wielkiego łoża i obszernych komód, imponująca wielkością szafa. Do tego dodatki: fioletowe zasłony, białe firany, purpurowy wazon z tulipanami w różowym kolorze, podobnym do koloru serwetek ułożonych na stole i ławie.
– Chciałem by pani było przyjemnie – rzekł z draniowatym, ale równie uroczym uśmiechem.
– Całkiem, całkiem. To wszystko jest moje, tak?
– Tak, z nikim się pani nie musi dzielić tą przestrzenią. No chyba, że zadecyduje pani inaczej. – Ponownie ten sam uśmiech i kręcenie obrączką na palcu, jakby sam sobie musiał przypomnieć, że ma żonę.
Następną stacją były pokoje dziewczyn.
– Tu maluchy – wyjaśnił wprowadzając rodzeństwo do pokoju w który mieściły się dwa łóżka piętrowe, dziecięcy stolik i krzesełka, cztery biurka i kilka przyborów szkolnych.
– Nie ma zabawek? – zdziwił się Wiktor.
– Zabawki ogłupiają, niepotrzebnie dzieci dekoncentrują. Jest czas na zabawę, jest czas na naukę i jest czas na sen. Nie należy mieszać tych trzech czynności – odpowiedział Rafał i poprawił swój fioletowy krawat. Wiktor nawet zaczął się zastanawiać czy mężczyzna ma tylko jeden komplet ubioru, czy może wczoraj nie zdążył się przebrać, a może po prostu ma kilka takich samych garniturów, identycznych koszul i fioletowych krawatów. Postanowił jednak zachować tę uwagę dla siebie. Uśmiechnął się do mężczyzny.
Przeszli do obejrzenia pokoju starszych dziewczynek, ponownie cztery łóżka, tylko tym razem umiejscowione każde przy innej ścianie, obok biurko i komoda, na środku stół z czterema krzesłami. Wszystko jeszcze opakowane w folie.
– Młodzież sobie rozpakuje.
Po lewej stronie pokoje wyglądały identycznie jak po prawej, a pokój Wiktora był niemal taki sam jak pokój Wiktorii. Różniły się tylko tym, że jego dodatki były w granatowym kolorze, a wazon stał na komodzie i świecił pustkami.
– Nie chciał pan by mi było przyjemnie – dogryzł Rafałowi.
Mężczyzna spojrzał na nowego dyrektora jakby nie wiedział o czym mówi.
– Nie dostałem tulipanków – poskarżył się.
Oboje panowie się zaśmiali.
– Przepraszam bardzo, jutro naprawię swój błąd – odpowiedział Rafał i pokazał drzwi swojego pokoju, potem zagracony strych, pokoje służby, bar, boiska i sale lekcyjne.
Całe oprowadzanie zajęło około dwóch godzin, a kiedy dobiegło końca nastąpiło przedstawienie kucharza i jego pomocnika.
– Mała ta służba – stwierdził Wiktor z przyganą witając się z Dominikiem i Kamilem.
– Wystarczy, tak jak mówiłem, służba nie jest od usługiwania dzieciom. Mamy ich przystosować możliwie jak najlepiej do normalnego życia.
– Czyli rozumiem będą mieli dyżury w kuchni.
– Tak, w kuchni i nie tylko. Pierwsze dwa tygodnie jednak mają luźne, chodzi o ten czas zaklimatyzowania się. Dominiku, za ile będzie obiad?
– Za godzinę, szefie.
– W takim razie nasza pierwsza młodzież zdąży z nami zjeść. Słyszę silnik samochodu. – Rafał wskazał rodzeństwu by szli w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi prowadzących na zewnątrz.
Z czerwonego, terenowego samochodu wysiadło troje chłopców i jedna dziewczyna. Kierowca otworzył bagażnik i nakazał im zabrać swoje torby. Artur z Piotrem jak to bracia zaczęli się przepychać który pierwszy.
– Ale panowie, nie sprawiajcie od razu z marszu złego wrażenia – pouczył ich Rafał. – Spędzicie tu kilka lat, macie jeszcze na to sporo czasu. – dodał nieco żartobliwym tonem.
Artur okazał się dżentelmenem. Pchnął brata na trawę, a Krystiana na samochód.
– Panie przodem, jełopy. Która twoja? – zapytał dziewczynę.
– Czerwona – odpowiedziała Kamila.
Artur podał jej torbę, uśmiechnął się i wziął swoją.
– Teraz wy, gówniarze – polecił i podszedł wraz z dziewczyną do czekających na schodach dorosłych.
Wiktoria przyglądała się chłopcu. Miał ciemne, potraktowane żelem włosy, równie ciemne oczy okalane gęstymi rzęsami i rzęskami, sinawe usta i rozcięty łuk brwiowy.
– Będą z tobą kłopoty – powiedziała do siebie w myślach.
Kamila chciała być miła, poza tym nie za bardzo wiedziała jak ma się zachować. Postawiła więc na przywitanie się. Wyciągnęła dłoń przed siebie.
– Kamila Brown – oznajmiła.
Rafał uśmiechnął się z wyższością, uderzył dwoma palcami o jej nadgarstek.
– Ała, co pan wyprawia? – poskarżyła się chowając dłoń za plecy.
Artur się zaśmiał.
– Starsi pierwsi wyciągają dłoń, ale to młodsi pierwsi mówią dzień dobry – wyjaśnił koleżance. – Dzień dobry, państwu – przywitał się i skłonił kulturalnie.
– Bystry jesteś – zauważył Rafał.
– Przez nienawiść do fałszywej skromności nie zaprzeczę.
Rafał wyciągnął dłoń do chłopca.
– Witamy w domu.
– Także witam. Gdzie jest mój pokój?
– Numer dwa, weź brata i kolegę, Wiktor was zaprowadzi. Potem zejdźcie na obiad.
– Oczywiście. – Uśmiechnął się i zagwizdał na dwójkę nieco młodszych od niego chłopców, zamachał dłonią. – Chodźcie tu, jełopy!
– I właśnie zepsułeś swoje pierwsze, całkiem sympatyczne wrażenie – skwitował Rafał.
– Nigdy panu nie mówiłem, że jestem sympatyczny. Przytaknąłem tylko, że jestem bystry – odrzekł i przekroczył próg sierocińca z torbą założoną na jedno ramie.
Wiktor dogonił chłopca, na półpiętrze poczekali na pozostałą dwójkę i przeszli korytarzem w lewo.
– Straszny buc – stwierdził na głos na temat Rafała.
Wiktor się uśmiechnął, dwoje pozostałych żywo komentowało staroświeckie wnętrze.
– Oto wasz pokój. Musicie zedrzeć folie i możecie się rozgościć. Nie wiem kiedy panuje cisza nocna, jak się dowiem to wam powiem, na razie się niczym nie przejmujcie i zejdźcie na obiad.
– Nie trzeba się rozpakowywać – uznał Artur.
– Dlaczego? – dopytywał nowy dyrektor.
– Ja i brat nie zabawimy tutaj długo. Znudzimy się wam po maksymalnie kilku tygodniach. – Położył się na łóżku pokrytym folią i założył ręce za głowę.
– Przykro, że tak uważasz.
– Panu jest przykro? Mnie nie jest. – Wyciągnął z kieszeni przenośny odtwarzasz muzyczny, wcisnął słuchawki do uszu i nie zwracał już uwagi na otaczający go świat. Wbił wzrok w biały sufit.
– Zostawiam was, puknijcie kolegę by wybudził się z letargu i zszedł na obiad. Nie chcemy by był głodny – odezwał się Wiktor do dójki młodszych chłopców opuszczając ich pokój. Kulturalnie zamknął za sobą drzwi.
Na dole Wiktor dowiedział się, że reszta dzieci przybędzie za tydzień. Został zaprowadzony do swojego dyrektorskiego gabinetu. Uszczęśliwiony zasiadł w skórzanym, obrotowym fotelu i rozejrzał się dokoła.
– Za panem są dzienniki, w wolnej chwili proszę je wypełnić. Nie miałem na to czasu, ale chętnie panu pomogę po objedzie. Musimy też rozplanować zajęcia szkolne i dokonać jakiegoś podziału. Proszę się rozgościć, nie będę panu przeszkadzał. – Ukłonił się kulturalnie i wyszedł. Postanowił oprowadzić Wiktorie po stajniach, jako, że wiedział z dokumentów, że kobieta uwielbiała jazdę konną.

Artur wstał, odrzucił słuchawki i sprzęt grający na ofoliowane biurko. Podbiegł do okna i otworzył je na oścież. Już miał wejść nogą na parapet, gdy dostrzegł kratę.
– Co to, kurwa jest? – zapytał podirytowany. – Ty, brat, to nadal sierociniec, czy już więzienie? – zapytał dla upewnienia się.
– Wrzuć na luz, jestem głodny. Spierdolić zawsze zdążysz, ja tam zamierzam zjeść obiad. Pachniało schabowym.
– Co racja to racja. – Zamknął stare, drewniane okno i poczochrał młodszego braciszka po głowie. – To co Piotr? Zwiedzimy nasz nowy, tymczasowy dom?
– Idę z wami – oznajmiła Kamila stając w drzwiach. – Co się tak patrzycie, może będzie jakiś alkohol. Tacy arystokraci jak ten buc we fioletowym krawacie, to pewnie piją drogie wina, albo whisky. Nie zamierzam przepuścić takiej okazji.
– Lalka ma racje – stwierdził Artur. Wyjął z torby pusty plecak na jedno ramie. – Idziemy poszukać skarbów na tej wyspie.
– Wyspie? – zapytała zagradzając mu drogę.
– Wyspie szczęśliwej.
– Szczęśliwej? Niedawno chciałeś dać z niej nogę – przypomniała.
– Bo ja się jedną wyspą szczęśliwą nie zadowolę. Ja chcę na wyspy szczęśliwe.
– Co ty ćpasz człowieku? – zapytała i odwróciła się na pięcie, ale chłopak zatrzymał ją chwytając za ramie.
– Zaczekaj – polecił. – Coś ci opowiem.
Spojrzał Kamili głęboko w oczy i zacytował:
A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.*
– Naprawdę tego nie znasz? – zapytał po chwili.
– Nie, poeto. Nie cierpię poezji, nigdy nie wiem o co w niej chodzi – przyznała i pchnęła go w klatkę piersiową by zszedł jej z drogi. Wyszła za próg. – Na dole chyba jest kuchnia. Muszą mieć piwo w lodówce.
– A to rzekomo mężczyźni nie mają za grosz wrażliwości – powiedział sam do siebie Artur i ruszył za nową koleżanką podziwiając jak porusza się jej pupa w obcisłych, dżinsowych spodenkach. Specjalnie jej nie doganiał, ani nie prześcigał. Uznał, że są sytuacje, gdy trzeba pozwolić kobiecie iść przodem, choćby po to by popodziwiać widoki.

* Konstanty Ildefons Gałczyński – Prośba o wyspy szczęśliwe

Link:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz