Tytuł:
„Sierociniec
przy cmentarzuu”
Autor:
Dariusz
Tychon
Link:
Opis powieści:
Powieść
osadzona w latach 2007-2011
Dwójka
rodzeństwa otrzymuje niecodzienną propozycje, mają zostać nauczycielami w
sierocińcu dla wybitnie uzdolnionych dzieci i młodzieży. Podpisują umowę, która
ma okres trwania dziesięciu lat. Nie wiadomo czy są tak szaleni, czy aż tak
zdesperowani, a może tak zachłanni na oferowane im pieniądze?
Pierwszymi,
którzy pojawiają się za murami jest Artur, Piotr, Kamila, Krystian i Kubuś, to
już wtedy w sierocińcu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Winda towarowa, w
której przed laty zginęło dziecko. Ciemne podziemne korytarze, przypominające
jeden wielki labirynt i właściciel placówki - Rafał Montero, nazwany przez
pierwszych wychowanków Zimnym lub Groźnym człowiekiem.
Co takiego
skrywają w sobie stare mury?
Jakie
tajemnice przeszłości noszą w sobie uczniowie?
Jak walczyć,
kiedy nie wiadomo kto jest wrogiem?
Zaginięcia,
porwania, niewyjaśnione zjawiska...
Mieli
odnaleźć w tym miejscu spokój...
...odnaleźli
senne koszmary, prawdziwe uczucia i sceny niczym z horroru.
Czy dadzą
radę przetrwać?
Prolog – Część 1 – „Na wyspy szczęśliwe”:
Wiktor był
tego typu człowiekiem, którzy w dzisiejszym świecie nie powinni istnieć, bo
łatwo ich zdeptać i zmiażdżyć… nie, nie był słabeuszem. Po prostu był
człowiekiem idei, wierzył w moc wybaczania, w to, że dobroć się mnoży, i że
nasz świat jest warty tyle ile z niego ofiarujemy najmłodszym, tym niewinnym.
Jego siostra – bliźniaczka, miała całkiem inne zdanie. Uważała, że trzeba być
twardym, radzić sobie ze wszystkim samemu, i że do tego właśnie powinno się
przystosowywać ludzi od najmłodszych lat, by potem się niepotrzebnie nie
zawiedli na dorosłości.
Wiktor i
Wiktoria choć byli bliźniakami, byli zupełnie różni od siebie, mieli inne
poglądy, inne priorytety i inne zdanie na większość tematów. Łączył ich jednak
zawód – oboje byli nauczycielami. Wiktor był humanistą i długoletnim kuratorem,
wcześniej wolontariuszem wielu akcji społecznych. Wiktoria natomiast była
typowo ścisłym umysłem, uczyła matematyki, fizyki, ekonomii i specjalizowała
się w rachunku prawdopodobieństwa.
W mieście,
które oboje zamieszkiwali zaczynało brakować pracy. Rodziło się coraz mniej
dzieci, to doprowadziło pierw do redukcji etatów, a następnie do zamknięcia
kilku szkół. Kryzys sięgał wszystkich. Nie tylko tych najbiedniejszych.
Rodzeństwo składało CV i podania o pracę we wszystkich możliwych szkołach w
Polsce, byli gotowi nawet na przeprowadzkę. I choć nie wyobrażali sobie
mieszkać z dala od siebie tak naprawdę marzyli od odcięciu wspólnej pępowiny.
Jedna oferta przekreśliła ich marzenia na najbliższy czas.
Przed
drzwiami rodzeństwa zjawił się Rafał Montero. Mężczyzna w nienagannie skrojonej
marynarce, w ciemnej kolorystyce. Kontrastu nadawał mu tylko fioletowy krawat i
uśmiech, zupełnie niepasujący do tak żałobnych barw. Przywitał się z Wiktorem
uściśnięciem dłoni i przeszedł dalej, do skromnie choć ładnie urządzonego
niewielkiego salonu. Zasiadł w fotelu, odpiął zapięcie neseseru i wyjął czarną
teczkę, podał ją Wiktorowi.
– Fioletowa
dla pani – powiedział i nie odwracając się w tył wyciągnął lewą dłoń do góry i
nieco za siebie, gdzie stała Wiktoria w szlafroku i ręczniku założonym na
głowie. Właśnie była po kąpieli.
Spojrzała na
mężczyznę nic nie rozumiejąc. Przejęła od niego DOKUMENTY i zasiadła na kanapie
obok brata. Wzrok Rafała niemal bezwiednie pofrunął na jej dekolt, a męski duch
zdobywcy żałował, że ława zasłania uda tej pięknej kobiety.
– Jak rozumiem
mielibyśmy tam nauczać? – zapytał Wiktor przeglądając głownie zdjęcia, które
były na samym przedzie.
– To bardzo
urokliwe miejsce – odrzekł Rafał Montero. Wstał i przeszedł za kanapę
spoglądając przez ramie Wiktora.
– W tle jest
cmentarz.
– Proszę się
nie zrażać drobnostkami, to tylko dodaje temu miejscu uroku.
– Urokliwy
cmentarz, takiego określenia jeszcze nie słyszałam – wtrąciła się Wiktoria do
rozmowy mężczyzn.
– A zna pani
określenie urokliwy drań? – zapytał z łobuzerskim, wręcz olśniewającym uśmiechem.
Sprawił, że nie mogła oderwać od niego wzroku.
– Pan jest
dyrektorem tej szkoły? Jeśli tak to ja już się zdecydowałam, nie chcę wiedzieć
nic więcej. – Zaciągnęła gumkę na teczkę i odłożyła ją na ławę.
– Schlebia mi
pani. Oczywiście bardzo raduje mnie pani pewność w podejmowaniu decyzji, jednak
jestem żonaty. – Pokazał prawą dłoń z obrączką na palcu.
Wiktor się
zaśmiał. Spojrzał na minę siostry i widząc jej zmieszanie zaśmiał się jeszcze
bardziej.
– To nie jest
szkoła moi drodzy, to sierociniec. To miejsce dla dzieci mających szanse być
kimś wielkim, osiągnąć same szczyty, niejeden ze szczytów. W państwowych
szkołach, gnieżdżąc się w małych pokoikach domu dziecka, bez możliwości nauki
jazdy konnej, szermierki, szachów, basenu, nie mają na to wszystko szans. Mój
szef… mój teść, chce zapewnić możliwości kilkudziesięciorgu dzieciom, tym
najzdolniejszym, wyróżniającym się na tle pozostałych, choć większość z nich
nawet nie zdaje sobie sprawy jak wielką moc ma ich intelekt, siła fizyczna,
zwinność, czy spryt. Szukamy równie wyjątkowej kadry nauczycielskiej. – Stanął
naprzeciw rodzeństwa jakby właśnie przedstawiał długo opracowywaną i dopiętą na
ostatni guzik prezentacje.
– Dlaczego
my? – zapytał Wiktor.
– Ponieważ
wy, państwo Ramirez najlepiej zrozumiecie te dzieci, bo jako dzieci sami
byliście bez domu.
– Skąd pan ma
takie informacje? – zapytała Wiktoria.
– Czasami
nieważne jest skąd się zdobędzie przydatną wiedze, ważne, że umie się ją
wykorzystać. – Uśmiechnął się i wskazał ołówkiem na jedną z kartek w dłoniach
Wiktora. – To stanowisko dyrektora, to pensja, to pańska pensja i pańskie
stanowisko. Jeśli się zdecydujecie, proszę jutro o siódmej być spakowani i
czekać przed blokiem. Szofer po państwa przyjedzie.
– Chwileczkę!
– zatrzymała mężczyznę kobieta. – Nie zostawi pan nawet wizytówki.
Rafał zapiął
neseser.
– Nie, uważam
to za zbyteczne. To tajny projekt, te dzieci… jeśli ktoś dowie się ile potrafią
i ile są warte będzie chciał je wykorzystać do złych celów. Naszym zadaniem
jest je wykształcić, chronić i nauczyć korzystać z daru jaki otrzymali od jakże
niesprawiedliwego losu. Do widzenia państwu. – Skinął głową i wyszedł. Nie
oczekiwał, że ktoś odprowadzi go do drzwi.
Wiktor był
już zdecydowany. Od zawsze chciał pomagać, bo zdawał sobie sprawę, że gdyby nie
dobrzy ludzie, których spotkał na swojej drodze, nie byłby tym kim teraz jest.
– Nie wiem
jak ty, ale ja zamierzam pomoc tym dzieciakom.
– I zostawisz
mnie samą!? – naskoczyła na niego.
– Możesz
jechać ze mną. Masz stanowisko wicedyrektora, dziesięć razy wyższą pensje niż…
– Nie wrócę
do przeszłości! Nie po to tyle lat staram się zapomnieć o widoku biednych
opuszczonych dzieci by teraz na nie patrzeć latami! – wrzasnęła, wkroczyła do
łazienki i trzasnęła drzwiami.
Wiktor dalej
siedział na kanapie i przeglądał zdjęcia przyszłych wychowanków.
– Artur i
Piotr Sykiel – przeczytał na głos napis pod wydrukowanym zdjęciem. – Bracia, 15
i 11 lat. Historia dzieciństwa: utajniona.
Wiktor nieco
się zmartwił, postanowił przejść dalej, do kolejnego zdjęcia.
– Sandra
Smith, 15 lat, matka nie żyje, ojciec ma nakaz
zbliżania, ma młodszego brata, brak innej rodziny. No tu przynajmniej coś napisali. – Uśmiechnął
się delikatnie i odłożył teczkę na ławę. Przeszedł za wyspę kuchenną i nalał
sobie wody gazowanej do szklanki.
Wiktoria
wyszła z łazienki już ubrana w piżamę, zerknęła na zdjęcie rodzeństwa Sykiel.
– Ładni
chłopcy – stwierdziła. – Dlaczego nie mają domu?
– Przy nich
akurat nie napisali.
– Ciekawe
dlaczego? Artur i Piotr. Który to Artur?
– Chyba ten
starszy – odpowiedział siadając obok. Podał siostrze szklankę prosto w dłoń. –
Zdecydowałaś się?
– Nie mam
złudzeń, nie mam wyjścia. Nie znajdę innej pracy, a kuroniówka w końcu się
skończy. Poza tym miałabym przepuścić bycie wice? W życiu. – Zrobiła kilka
sporych łyków. – Ilu jest tych gówniarzy?
– Dzieci.
Chyba koło trzydziestu, może dwudziestu. Nie liczyłem. Zastanawiające, że oni
są w różnym wieku, jak chcą dostosować do nich system nauczania?
– To już nie
nasza sprawa.
– Chyba jako
dyrektorów nasza.
– Będziemy
robić co nam każą. Za taką pensje, nie będę z nimi dyskutowała.
– Jest
jeszcze jeden haczyk. Umowa podpisywana na dziesięć lat. Nie mamy prawa
wyjechać poza miasteczko, przez dziesięć lat jesteśmy skazani na widoki lasu,
cmentarzu i niewielkiej plaży, oraz kilku jezior i stawów. Zero żywej duszy
wokoło.
– To
przeoczyłam – przyznała. – Myślisz, że brama jest pod napięciem?
– Nie wiem,
ale ten budynek wygląda gorzej niż więzienie.
– Może tylko
z zewnątrz. Nie ma co się zrażać. Zawsze widzisz negatywne strony.
–
Przypominam, że to ty byłaś z początku na nie.
– Bo praca z
normalną młodzieżą dała mi w kość, a co dopiero z trudną młodzieżą. Poza tym po
pracy w szkole wracałam do domu i mogłam mieć w dupie co się dzieje, a tam
będziemy dwadzieścia cztery godziny na dobę z tymi gówniarzami. Wiesz jakie to
użeranie się.
–
Przesadzasz, to tylko dzieci.
– Ciekawe ilu
z nich chowa nóż za skarpetką. Chcesz kolacje? – zapytała wstając i
przybierając się do krojenia pomidora.
– Tak, tak,
jasne. Przejrzę to później. – Zebrał DOKUMENTY do kupy i wsadził z powrotem do
czarnej teczki.
Wiktor
przejrzał dokumenty niezwykle skrupulatnie. Wiktoria sobie darowała zbędny
trud, uznała, że na pewno wszystkiego i tak im nie powiedzieli. Nim kierował
czysty altruizm, nią chęć zysku i brak innych opcji. Pół nocy spędzili na
pakowaniu najbardziej potrzebnych rzeczy i spisywaniu numerów kont, gdzie będą
musieli przelewać pieniądze. Klucze zostawili sąsiadce, by podlewała kwiaty. O
siódmej trzydzieści stali przed blokiem. Pojechała długa, czarna limuzyna, a
jej kierowca miał ciemne jak smoła okulary przeciwsłoneczne, chociaż dzień był
pochmurny. Kierowca był bardzo milczący. Wiktor kilkakrotnie starał się go
zagadnąć, ale ten tylko udzielał zdawkowych odpowiedzi i skupiał się na
prowadzeniu. Wiktor nie miał też co liczyć na pogawędkę z siostrą, bo ta
zaczęła prowadzić dziennik, by się nie pogubić we wieku i imionach wychowanków.
Znudzony tym wszystkim postanowił się zdrzemnąć. Kiedy się obudził byli już za
bramą. Czekał na nich Rafał Montero, ten sam facet, który zaproponował im
pracę. U jego boku stał mały chłopiec o blond włosach.
– To
siostrzeniec kucharza – wyjaśnił. – Jakub, przywitaj się.
– Dzień dobry
– powiedział chłopiec i wyciągnął dłoń przed siebie.
Rafał
delikatnie uderzył chłopca w tył głowy.
– Starszy
wyciąga rękę do młodszego – poprawił chłopca.
–
Przepraszam, nie wiedziałem – odpowiedział malec.
Wiktor był
przerażony tym co zobaczył. Nie sądził, że gdziekolwiek istnieją jeszcze
miejsca, gdzie dzieci się tresuje i dopuszcza w stosunku do nich rękoczynów.
Siostra jednak uderzyła go łokciem w żebro, aby się czasami nie wtrącał i nie
niszczył ich szansy na dobry zarobek i świetlaną przyszłość. Przywitali się z
małym Kubusiem, który zaraz potem pognał na plac zabaw znajdujący się za
budynkiem.
– Część
dzieci przyjedzie dziś, reszta za tydzień – oznajmił Rafał. – Oprowadzę was.
Cała trójka
weszła do wielkiego, głównego holu. Naprzeciw nich były schody, rozwidlające
się na pół piętrze na dwie strony.
– Lewa to
część chłopców, prawa dziewczynek – wyjaśnił Rafał. – Na górze jest strych, na
parterze jadalnia i sale lekcyjne, w głąb sale gimnastyczne. Za budynkiem jest
także boisko, niejedno. Kuchnia jest w piwnicy, po lewo, pokoje służby nad nią,
po prawo natomiast jest bar, jakby państwo mieli ochotę na drinka.
– Podoba mi
się tutaj – powiedziała Wiktoria. – Trochę stare wnętrze i zakurzone, ale…
– Uznaliśmy,
że młodzież powinna sama zadbać o jakość swojego nowego domu. W miłym i czystym
otoczeniu mieszka się przyjemniej, ale nie widzimy powodu by dawać im wszystko
podane na tacy. Służba jest do naszej dyspozycji, a nie do ich. – Rafał
uśmiechnął się z wyższością. – To są klucze do waszych pokojów. Pokażę wam. –
Podał po komplecie zarówno Wiktorii, jak i Wiktorowi.
– A reszta
nauczycieli? – dopytywał mężczyzna.
– Jestem ja,
jesteście wy i będzie jeszcze troje, ale oni przyjadą dopiero za dwa, może trzy
tygodnie. Do tego czasu mam nadzieję, że uda nam się z pomocą dzieciaków
doprowadzić to miejsce do jako takiego porządku. Zapraszam na górę. – Wskazał
kierunek. – Może pierw pokaże pani pokój.
– Po prawo,
tak?
– Tak, do
damskiej części.
Pokój
Wiktorii był urządzony w starym klimacie. Kremowe ściany, ciemne i ciężkie
drewno wielkiego łoża i obszernych komód, imponująca wielkością szafa. Do tego
dodatki: fioletowe zasłony, białe firany, purpurowy wazon z tulipanami w
różowym kolorze, podobnym do koloru serwetek ułożonych na stole i ławie.
– Chciałem by
pani było przyjemnie – rzekł z draniowatym, ale równie uroczym uśmiechem.
– Całkiem,
całkiem. To wszystko jest moje, tak?
– Tak, z
nikim się pani nie musi dzielić tą przestrzenią. No chyba, że zadecyduje pani
inaczej. – Ponownie ten sam uśmiech i kręcenie obrączką na palcu, jakby sam
sobie musiał przypomnieć, że ma żonę.
Następną
stacją były pokoje dziewczyn.
– Tu maluchy
– wyjaśnił wprowadzając rodzeństwo do pokoju w który mieściły się dwa łóżka
piętrowe, dziecięcy stolik i krzesełka, cztery biurka i kilka przyborów
szkolnych.
– Nie ma
zabawek? – zdziwił się Wiktor.
– Zabawki
ogłupiają, niepotrzebnie dzieci dekoncentrują. Jest czas na zabawę, jest czas
na naukę i jest czas na sen. Nie należy mieszać tych trzech czynności –
odpowiedział Rafał i poprawił swój fioletowy krawat. Wiktor nawet zaczął się
zastanawiać czy mężczyzna ma tylko jeden komplet ubioru, czy może wczoraj nie
zdążył się przebrać, a może po prostu ma kilka takich samych garniturów,
identycznych koszul i fioletowych krawatów. Postanowił jednak zachować tę uwagę
dla siebie. Uśmiechnął się do mężczyzny.
Przeszli do
obejrzenia pokoju starszych dziewczynek, ponownie cztery łóżka, tylko tym razem
umiejscowione każde przy innej ścianie, obok biurko i komoda, na środku stół z
czterema krzesłami. Wszystko jeszcze opakowane w folie.
– Młodzież
sobie rozpakuje.
Po lewej
stronie pokoje wyglądały identycznie jak po prawej, a pokój Wiktora był niemal
taki sam jak pokój Wiktorii. Różniły się tylko tym, że jego dodatki były w
granatowym kolorze, a wazon stał na komodzie i świecił pustkami.
– Nie chciał
pan by mi było przyjemnie – dogryzł Rafałowi.
Mężczyzna
spojrzał na nowego dyrektora jakby nie wiedział o czym mówi.
– Nie
dostałem tulipanków – poskarżył się.
Oboje panowie
się zaśmiali.
– Przepraszam
bardzo, jutro naprawię swój błąd – odpowiedział Rafał i pokazał drzwi swojego
pokoju, potem zagracony strych, pokoje służby, bar, boiska i sale lekcyjne.
Całe
oprowadzanie zajęło około dwóch godzin, a kiedy dobiegło końca nastąpiło
przedstawienie kucharza i jego pomocnika.
– Mała ta
służba – stwierdził Wiktor z przyganą witając się z Dominikiem i Kamilem.
– Wystarczy,
tak jak mówiłem, służba nie jest od usługiwania dzieciom. Mamy ich przystosować
możliwie jak najlepiej do normalnego życia.
– Czyli
rozumiem będą mieli dyżury w kuchni.
– Tak, w
kuchni i nie tylko. Pierwsze dwa tygodnie jednak mają luźne, chodzi o ten czas
zaklimatyzowania się. Dominiku, za ile będzie obiad?
– Za godzinę,
szefie.
– W takim
razie nasza pierwsza młodzież zdąży z nami zjeść. Słyszę silnik samochodu. –
Rafał wskazał rodzeństwu by szli w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi
prowadzących na zewnątrz.
Z czerwonego,
terenowego samochodu wysiadło troje chłopców i jedna dziewczyna. Kierowca
otworzył bagażnik i nakazał im zabrać swoje torby. Artur z Piotrem jak to
bracia zaczęli się przepychać który pierwszy.
– Ale
panowie, nie sprawiajcie od razu z marszu złego wrażenia – pouczył ich Rafał. –
Spędzicie tu kilka lat, macie jeszcze na to sporo czasu. – dodał nieco
żartobliwym tonem.
Artur okazał
się dżentelmenem. Pchnął brata na trawę, a Krystiana na samochód.
– Panie
przodem, jełopy. Która twoja? – zapytał dziewczynę.
– Czerwona –
odpowiedziała Kamila.
Artur podał
jej torbę, uśmiechnął się i wziął swoją.
– Teraz wy,
gówniarze – polecił i podszedł wraz z dziewczyną do czekających na schodach
dorosłych.
Wiktoria
przyglądała się chłopcu. Miał ciemne, potraktowane żelem włosy, równie ciemne
oczy okalane gęstymi rzęsami i rzęskami, sinawe usta i rozcięty łuk brwiowy.
– Będą z tobą
kłopoty – powiedziała do siebie w myślach.
Kamila
chciała być miła, poza tym nie za bardzo wiedziała jak ma się zachować.
Postawiła więc na przywitanie się. Wyciągnęła dłoń przed siebie.
– Kamila
Brown – oznajmiła.
Rafał
uśmiechnął się z wyższością, uderzył dwoma palcami o jej nadgarstek.
– Ała, co pan
wyprawia? – poskarżyła się chowając dłoń za plecy.
Artur się
zaśmiał.
– Starsi
pierwsi wyciągają dłoń, ale to młodsi pierwsi mówią dzień dobry – wyjaśnił
koleżance. – Dzień dobry, państwu – przywitał się i skłonił kulturalnie.
– Bystry
jesteś – zauważył Rafał.
– Przez
nienawiść do fałszywej skromności nie zaprzeczę.
Rafał
wyciągnął dłoń do chłopca.
– Witamy w
domu.
– Także
witam. Gdzie jest mój pokój?
– Numer dwa,
weź brata i kolegę, Wiktor was zaprowadzi. Potem zejdźcie na obiad.
– Oczywiście.
– Uśmiechnął się i zagwizdał na dwójkę nieco młodszych od niego chłopców,
zamachał dłonią. – Chodźcie tu, jełopy!
– I właśnie
zepsułeś swoje pierwsze, całkiem sympatyczne wrażenie – skwitował Rafał.
– Nigdy panu
nie mówiłem, że jestem sympatyczny. Przytaknąłem tylko, że jestem bystry –
odrzekł i przekroczył próg sierocińca z torbą założoną na jedno ramie.
Wiktor
dogonił chłopca, na półpiętrze poczekali na pozostałą dwójkę i przeszli
korytarzem w lewo.
– Straszny
buc – stwierdził na głos na temat Rafała.
Wiktor się
uśmiechnął, dwoje pozostałych żywo komentowało staroświeckie wnętrze.
– Oto wasz
pokój. Musicie zedrzeć folie i możecie się rozgościć. Nie wiem kiedy panuje
cisza nocna, jak się dowiem to wam powiem, na razie się niczym nie przejmujcie
i zejdźcie na obiad.
– Nie trzeba
się rozpakowywać – uznał Artur.
– Dlaczego? –
dopytywał nowy dyrektor.
– Ja i brat
nie zabawimy tutaj długo. Znudzimy się wam po maksymalnie kilku tygodniach. –
Położył się na łóżku pokrytym folią i założył ręce za głowę.
– Przykro, że
tak uważasz.
– Panu jest
przykro? Mnie nie jest. – Wyciągnął z kieszeni przenośny odtwarzasz muzyczny,
wcisnął słuchawki do uszu i nie zwracał już uwagi na otaczający go świat. Wbił
wzrok w biały sufit.
– Zostawiam
was, puknijcie kolegę by wybudził się z letargu i zszedł na obiad. Nie chcemy
by był głodny – odezwał się Wiktor do dójki młodszych chłopców opuszczając ich
pokój. Kulturalnie zamknął za sobą drzwi.
Na dole
Wiktor dowiedział się, że reszta dzieci przybędzie za tydzień. Został
zaprowadzony do swojego dyrektorskiego gabinetu. Uszczęśliwiony zasiadł w
skórzanym, obrotowym fotelu i rozejrzał się dokoła.
– Za panem są
dzienniki, w wolnej chwili proszę je wypełnić. Nie miałem na to czasu, ale
chętnie panu pomogę po objedzie. Musimy też rozplanować zajęcia szkolne i
dokonać jakiegoś podziału. Proszę się rozgościć, nie będę panu przeszkadzał. –
Ukłonił się kulturalnie i wyszedł. Postanowił oprowadzić Wiktorie po stajniach,
jako, że wiedział z dokumentów, że kobieta uwielbiała jazdę konną.
Artur wstał,
odrzucił słuchawki i sprzęt grający na ofoliowane biurko. Podbiegł do okna i
otworzył je na oścież. Już miał wejść nogą na parapet, gdy dostrzegł kratę.
– Co to,
kurwa jest? – zapytał podirytowany. – Ty, brat, to nadal sierociniec, czy już
więzienie? – zapytał dla upewnienia się.
– Wrzuć na
luz, jestem głodny. Spierdolić zawsze zdążysz, ja tam zamierzam zjeść obiad.
Pachniało schabowym.
– Co racja to
racja. – Zamknął stare, drewniane okno i poczochrał młodszego braciszka po
głowie. – To co Piotr? Zwiedzimy nasz nowy, tymczasowy dom?
– Idę z wami
– oznajmiła Kamila stając w drzwiach. – Co się tak patrzycie, może będzie jakiś
alkohol. Tacy arystokraci jak ten buc we fioletowym krawacie, to pewnie piją
drogie wina, albo whisky. Nie zamierzam przepuścić takiej okazji.
– Lalka ma
racje – stwierdził Artur. Wyjął z torby pusty plecak na jedno ramie. – Idziemy
poszukać skarbów na tej wyspie.
– Wyspie? –
zapytała zagradzając mu drogę.
– Wyspie
szczęśliwej.
–
Szczęśliwej? Niedawno chciałeś dać z niej nogę – przypomniała.
– Bo ja się
jedną wyspą szczęśliwą nie zadowolę. Ja chcę na wyspy szczęśliwe.
– Co ty ćpasz
człowieku? – zapytała i odwróciła się na pięcie, ale chłopak zatrzymał ją
chwytając za ramie.
– Zaczekaj –
polecił. – Coś ci opowiem.
Spojrzał
Kamili głęboko w oczy i zacytował:
A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej,
zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym
zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź
ze snu.*
– Naprawdę
tego nie znasz? – zapytał po chwili.
– Nie, poeto.
Nie cierpię poezji, nigdy nie wiem o co w niej chodzi – przyznała i pchnęła go
w klatkę piersiową by zszedł jej z drogi. Wyszła za próg. – Na dole chyba jest
kuchnia. Muszą mieć piwo w lodówce.
– A to
rzekomo mężczyźni nie mają za grosz wrażliwości – powiedział sam do siebie
Artur i ruszył za nową koleżanką podziwiając jak porusza się jej pupa w
obcisłych, dżinsowych spodenkach. Specjalnie jej nie doganiał, ani nie
prześcigał. Uznał, że są sytuacje, gdy trzeba pozwolić kobiecie iść przodem,
choćby po to by popodziwiać widoki.
* Konstanty
Ildefons Gałczyński – Prośba o wyspy
szczęśliwe
Link:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz